Kung Fu Panda vs Batman i Superman
IŚĆ
KUNG FU PANDA 3 *****
Serial kinowy wytwórni Dreamworks trzyma poziom. Animacja opowiada o niedźwiadku Po, który wbrew oczekiwaniom, własnym i wszelkiego otoczenia, został w poprzednich odcinkach smoczym wojownikiem i poznał tajemnicę własnego pochodzenia. Trzecia odsłona jest równie udana, jak dwie poprzednie. Pojawienie się pierwszego filmu „Kung Fu Panda" wywołało falę zasłużonego entuzjazmu i przyniosło sukces kasowy. Powtórka wypadła równie okazale. Znów były zachwyty krytyków oraz sowite zarobki. I ponownie oscarowa nominacja. Być może do trzech razy sztuka i „Kung Fu Panda 3" sięgnie po złotą statuetkę. Główny bohater pojawia się tu na moment w złotej pelerynie. Jest w tym dużo bardziej przekonujący od wielu superbohaterów. „Kung Fu Panda" w trzeciej części, podobnie jak w poprzednich, łączy sensacyjną fabułę z widowiskowymi scenami animowanego kina sztuk walki z opowieścią o poszukiwaniu własnej tożsamości. O ile po drugim odcinku najmłodsi widzowie wychodzili z kin z podstawami wiedzy psychologicznej, tym razem zgłębią trochę podstaw filozofii. Zobaczą w praktyce, co jest fundamentem taoizmu i jak wiele z tego, co spotyka nas z zewnątrz, zależy od naszej akceptacji dla tego, co mamy wewnątrz. Można też, jak to zrobiła moja koleżanka na portalu społecznościowym, skrócić recenzję „Kung Fu Panda 3" do określenia: „cud, miód i pierożki". Tyle że to, co ma być cudem jest tu efektem pracy nad sobą. Miejsce miodu zajmują słodziutkie pandzioszki, ukryte w tybetańskiej wiosce. Pierożki faktycznie są znów na miejscu.
NIE IŚĆ
BATMAN V SUPERMAN: ŚWIT SPRAWIEDLIWOŚCI **
Odpowiedź DC Comics na ekspansję filmowego uniwersum Marvela była z góry skazana na porażkę. Adaptacje komiksowych przebojów Marvela zawłaszczyły sobie posługiwanie się autoironią i metaforą, DC nie chciało naśladować, poszło w stronę patosu i dosłowności. Przez wiele dekad amerykańskie kino doskonale sobie w tej mieszance radziło, ale najwyraźniej widzowie są już zbyt wymagający, zbyt wiele razy oglądali na ekranie podobne chwyty. Stąd zasłużona fala krytyki, która spadła na reżysera filmu „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości". Zack Snyder poszedł śladem swojego „Człowieka stali", odchodząc daleko od klasy swoich najbardziej udanych dzieł - „300" i „Watchmen. Strażników". Henry Cavill jest superpoważnym Supermanem, Ben Affleck też nie znalazł dystansu dla postaci Batmana. Jeremy Irons bardziej od Alfreda przypomina jednoosobową brygadę wsparcia, którą np. w „Mission:Impossible" rozpisuje się na kilka postaci. Amy Adams jako Lois Lane jest kwiatkiem do kożucha, który więdnie ze wstydu z samej świadomości, że ma premierowo zakwitnąć kilka miesięcy po debiucie najbardziej kobiecych „Gwiezdnych wojen" w historii. Zresztą Snyder nie wyciągnął wielu lekcji, które odrobił J.J Abrams. Mogło mu dać do myślenia to, że jedyną postacią, zdolną zmusić widzów do większego zaangażowania, jest Wonder Woman, w którą wcieliła się Gal Gadot. Dla niej warto byłoby pójść do kina, ale scen z jej udziałem jest jak na lekarstwo, a większość przypomina quiz z wiedzy na temat uniwersum DC Comics. Króluje slow-motion, baaardzo dłuuugi wstęp i dobijanie widza deską wielu zakończeń, nabitej gwoździami przewidywalności.