Ondine (***)
Źródło monolith.pl
Między cytowanymi słowami są zdjęcia Colina Farrella i Alicji Bachledy-Curuś. To na planie „Ondine” mieli się zakochać, a romansem, którego owocem jest ochrzczone w Krakowie dziecko, żyje do dziś polska prasa kolorowa.
Każde publiczne pojawienie się hollywoodzkiego gwiazdora i aktorki z góralskim rodowodem komentowane jest na plotkarskich stronach. Film Neila Jordana trudno ocenić w oderwaniu od świata pełnego blichtru i zdarzeń pozorowanych. Szczególnie, że opowiedziana w „Ondine” historia traktuje o zacierających się granicach między jawą i snem.
Bachleda-Curuś, jako wyłowiona z morskiej piany tajemnicza dziewczyna i Farrell, jako rybak po przejściach, zdają aktorski egzamin.
W pięknej Polce słynnemu reżyserowi najbardziej spodobały się długie nogi i je właśnie najczęściej kazał filmować Christopherowi Doyle’owi. Jeden z największych artystów wśród operatorów za często kieruje jednak kamerę nad głowy bohaterów, patrząc im z tej perspektywy prosto w oczy.
Takie spojrzenie z góry, od strony nieba, na bajkową historię rozegraną w morskim otoczeniu pełne jest niepotrzebnej maniery. Nastrojowa baśń na szczęście nie jest aż tak pretensjonalna.
Odwołania do „Alicji w krainie czarów” bywają ciekawsze niż elementy kina społecznego.
Rybak Farrella to rozwodnik, alkoholik, który zerwał z nałogiem z miłości do niepełnosprawnej córki. Dziecko najmocniej wierzy, że nowa kobieta w życiu ojca to istota ze świata magii. Widza, do przyjęcia tego spojrzenia, ma skłaniać nastrojowa muzyka Sigur Ros, smutna, i nie aż tak oczywista jak rozwiązanie filmowej zagadki. Pochodzenie tytułowej Ondine przewidzieć łatwo, powodzenie samego filmu leży w wyważonej gry aktorskiej. Może po latach wspominać będziemy kolejną produkcję Neila Jordana nie jako przykład wątpliwego realizmu magicznego w kinie, ale przepustkę Alicji Bachledy do światowej kariery?