„Diabeł tkwi w szczegółach” - nowy album Hooverphonic
HOOVERPHONIC „President of the LSD golf club”
To, co było ich znakiem firmowym, czyli oryginalne , rewelacyjne downtempo osadzone w trip-hopowych brzmieniach, wysmakowane melodie i fantastyczne aranżacje, zamieniły się w pop-rockową przewidywalną muzyczną strawę dla mas. Szkoda.
Co prawda już poprzedni krążek „No more sweet music" z 2005 roku sugerował, że ta belgijska formacja wyznacza sobie nowe horyzonty muzyczne i chce odkrywać inne obszary konstelacji dźwięków, gdzie elektronika mieszała się z żywym instrumentarium. Jednak wciąż był to rozpoznawalny i unikalny „Hooverphonic". Obecne propozycje grupy mogą przypaść do gustu zagorzałym fanom. Niewiele jest bowiem na nowym wydawnictwie utworów, przy których ucho pracuje na zwiększonych obrotach i chłonie każdy pomysł i nutę.
A przecież tak własnie było do tej pory. Alex Callier, kompozytor większości materiału na płyty „Hooverphonica" osiągnął prawdziwe mistrzostwo w pisaniu świetnych piosenek, które miały cudowną, niepowtarzalna atmosferę. To wszakże jego dewiza. Co się z nią stało? Nie wiem. Dorastał w rodzinie, gdzie muzyki słuchano na co dzień. Do dziś wspomina kolekcję płyt ojca z nagraniami Milesa Davisa, Serge'a Gainsbourg'a, czy Beatlesów. Otwarcie mówi tez o swoich inspiracjach artystami, którzy tworzyli w latach osiemdziesiątych. Wśród nich znaleźli się też The Smiths i David Sylvian. Szlachetne wzorce. Gdy dodamy do tego fascynacje malarstwem i jego umiłowanie do muzyki filmowej, a także fakt, że pracował jako inżynier dźwięku w belgijskiej telewizji, otrzymamy kogoś , kto umiłował sztuke tworzenia muzyki i opanował ją niemal do perfekcji.
Dowodzą tego wcześniejsze produkcje „Hooverphonic". Choćby pochodzący z 1997 roku „A new stereophonic sound spectacular" produkowany przez Rollanda Harringtona (Bjork, Simply Red, Soul II Soul). Albo znakomity „Blue Wonder Power Milk" z 1998 , któremu w niczym nie ustepował wydany dwa lata poźniej „The Magnificent Tree". Zasługa w tym niemała również wokalistki Geike Arnaert, uchodzącej za tzw. „tajną broń" zespołu, choć nie śpiewała od początku w formacji. Jej wokal jest przesycony emocjami i świetnie pasuje do niekonwencjonalnych brzmień serwowanych przez Alexa Calliera i gitarzystę Raymonda Geerts'a. Jest marzycielką i kocha podróże. Sentymentalna i staromodna spodobała się odbiorcom i została przyjęta do zespołu, gdy opuściła ich Liesje Sadonius.
Założycielem „Hooverphonic" jest jednak wspomniany już Raymond Geerts. Wcześniej był liderem kilku zespołów grających covery. Ceni sobie granie na „żywych" instrumentach i stare muzyczne rzemiosło. I nie cierpi solówek. Sporo gitar pojawia się właśnie na „President of the LSD Golf Club" . I jest to moim zdaniem błąd, gdyż głos Geike nie komponuje się dobrze z takimi brzmieniami. Brakuje delikatności i tajemnicy znanej z dawnych utworów, jak choćby „Vinegar & Salt", czy „Mad About You". Na próżno szukać tu intrygującej i mrocznej kompozycji w stylu „Etery time we live together, we die a bit more" . Melodie też nie przekonują. Zacznijmy jednak od początku.
Nowy album rozpoczyna „Stranger". I wyjątkowo mamy do czynienia ze starym rozpoznawalnym brzmieniem i oryginalnym podejściem do materii muzycznej. Nie ma tu przesady i patosu. Geike Arnaert świetnie śpiewa tekst:
Stranger
We belong in a world that's too strange for this world
Stranger
We do long for a fatamorgana dream world
Where poeple love each other
greedy in love
greedy in love
Ale potem zaczynają się schody. O ile jeszcze broni sie „50 Watt" z niezłą linią basu, to w następnym "Expedition Impossibile" przeważają gitary pomieszane z brzmieniem organowym i trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia po prostu z dobrze wyprodukowanym rockiem. I do tego jeszcze ta szalona perkusja. Broni się singlowe „Gentle Storm" ze świetnym video (do oglądnięcia na www.hooverphonic.com), co dowodzi jeszcze raz, że potrafią doskonale zilustrować swoją muzykę.
Dość ciekawie brzmi klawesyn w intro do „The eclipse song". Nie ratuje całości przeciętna ballada „Billie" , gdzie ponownie słychać rozbudowane partie basu. A już nic dobrego nie można powiedzieć o „Black Marble Tiles". Moim zdaniem jest to niepotrzebny wypełniacz płyty. Brzmi po prostu bardzo przeciętnie. Naprawdę strata czasu i propozycja tylko dla zagorzałych fanów. Kolejnym utworem jest „Strictly out of phase". Geike śpiewa smutno, niczym Julee Cruise u Angelo Badalamentiego. Ponura aura tego nagrania nie wnosi wszak żadnej świeżości, a tylko pogarsza wrażenie odbioru. Album zamyka „Bohemian Laughter" z początkiem , którego nie powstydziłaby się „Nirvana", z półtonowymi „zjazdami" i uniesieniami wokalnymi i melodią, która i tak raz po raz zagłuszana jest zgiełkiem gitar. Głos wokalistki chwilami kojarzył mi się z Bjork, ale to przecież też wtórne. A i tekst jakiś banalny:
I'm in love with Mortricia
I'm in love with too many things
I'm in love with a film star
I'm in love underneath her wings
Jak na dziesięć utworów , naprawdę mizerne wrażenie pozostaje po wysłuchaniu „The President of the LSD Golf Club". Gdzie się podziały pomysły i kunszt brzmienia zespołu? Gdzie fascynujące wiolonczele, altówki, trąbki, podane w ciekawy sposób ze zjawiskowego „The Magnificent Tree"? A może chodzi o to, by wreszcie odciąć się od ciągłego wykorzystywania ich muzyki w filmach i produkcjach telewizyjnych? Pamiętajmy, że prosili ich o nagrania ci najwięksi : Bernardo Bertolucci, Wes Craven, Steven Soderbergh. Jakoś nie chce mi się wierzyć. Trzymam zatem kciuki za kolejne przedsięwzięcia i mam nadzieję, że to tylko wypadek przy pracy.