W muzycznym sadzie Lizz Wright
Obdarzona niezwykłym wyczuciem, talentem i pozytywną energią, dała się poznać wrocławskiej publiczności podczas koncertu w 2004 r. na 40. festiwalu Jazz Nad Odrą. Wtedy też przeprowadziłem z nią krótką rozmowę.
Michał Sierlecki: Znany krytyk muzyczny Don Heck powiedział o Tobie bardzo trafne zdanie: „Ona śpiewa ze zdumiewajacą dojrzałością, która przewyższa jej młodość”. Jesteś bardzo utalentowana, ale osiągnęłaś sukces dzięki ciężkiej pracy i miłości do muzyki. Czy możesz opowiedzieć, jak wspominasz początki, kiedy śpiewałaś w kościele razem z ojcem?
Lizz Wright: - Całe moje życie śpiewałam muzykę gospel. Codziennie w szkole nuciłam piosenkę „Amazing Grace”, zanim rozpoczęła się katecheza. Miałam wtedy może pięć, czy sześć lat. Śpiewam, odkąd pamiętam.
Komponujesz i piszesz teksty. Jak rodzą się Twoje piosenki? Czy to obserwacja życia, czy wyobraźnia? Czy najpierw jest melodia, czy słowa?
- To wszystkie te składniki. Poszczególne piosenki są tak różne, jak różni są ludzie. Jako pisarz nie mam notatek, czasem po prostu słyszę całość. Na przykład wtedy, gdy kładę się spać, myślę tak: ”Nigdy tego nie słyszałam, muszę to szybko zapisać”. Wszystko rodzi się z obserwacji życia, marzeń, tego, co mówią ludzie, wszystkich losowych cząstek, kawałków. Jestem poszukiwaczką skarbów, gdy piszę piosenki.
Jacy artyści Cię inspirują? Kogo słuchasz najczęściej?
- Nie mam ulubionego wykonawcy. Moją ukochaną jazzową wokalistką jest Abbey Lincoln. Ona nawet nie tyle jest wokalistką jazzową, co niesamowitą opowiadaczką historyjek. Kiedy śpiewa, podróżujesz w te miejsca, o których śpiewa. Nina Simone również należy do moich faworytek. Jest mi bliska, bo gubi się w swoich emocjach. To jest zdumiewające. Kocham także Cassandrę Wilson, Joni Mitchell, Tracy Chapman.
Na swym debiutanckim krążku "Salt" zarejestrowałaś utwór „Silence”. Czy nie uważasz, że zwłaszcza dziś, w dobie wszelkiego rodzaju zamachów terrorystycznych, przemocy i wojen ludzie bardziej niż kiedykolwiek potrzebują wyciszenia? I czy uważasz, że Twoja muzyka może przynosić innym ukojenie?
- Mam taką nadzieję. Tworzę muzykę i to czyni mnie szczęśliwą. I wierzę, że ludzie znajdują w tym coś pożytecznego dla siebie. Wierzę, że wszyscy potrzebujemy ciszy, chwili, by zastanowić się, gdzie jesteśmy, co robimy i zdać sobie sprawę z konsekwencji naszych czynów.
Czym jest dla Ciebie muzyka?
- Nie wiem, czym jest muzyka. Wiem jedno. Gdy słyszę muzykę, pamiętam, że życie jest darem od Boga. Chociaż jest pełne pytań bez odpowiedzi, rzeczy, które nie mają sensu, pełne niesprawiedliwości, śmierci, chorób. A muzyka to chwila niewiarygodnego piękna i tylko tak chcę ją tworzyć. To chwila, kiedy czuję, że żyję.
Chociaż rozmawialiśmy w marcu 2004 r., wiedziałem, że nie raz będzie mi dane jeszcze usłyszeć o Lizz Wright i jej kolejnych znakomitych albumach. Nie inaczej odbieram jej najnowsze dzieło „The Orchard”, które jest wyprawą do krainy sadu, do czasów dzieciństwa. Znów zetknęła się z producentem Craigiem Streetem. On właśnie pracował z nią przy poprzednim krążku „Dreaming Wide Awake” z 2005 r.
Muzycy pojawiający się na „The Orchard” to uznany wokalista i autor tekstów Toshi Regon, Joey Burns i John Concertino (członkowie grupy Calexico), awangardowy gitarzysta Oren Bloedow, Larry Campbell, znany ze współpracy z Bobem Dylanem, także Glenn Patscha z zespołu Ollabelle. Gościnnie usłyszymy również wokalistów: Catherine Russell i Marca Anthony Tomphsona.
Ciepły gospelowy kontralt Lizz Wright cudownie brzmi w oryginalnych kompozycjach „Coming Home”, „When I Fall”, czy singlowym, rewelacyjnym „My Heart”. W dużej mierze mamy do czynienia na tym albumie z materiałem autorskim, co pokazuje niewątpliwy rozwój artystyczny wokalistki (na „Dreaming Wide Awake” tylko trzy utwory były sygnowane nazwiskiem Wright).
Należy także podkreślić, że muzyka Lizz Wright wymaga od słuchacza skupienia i odpowiedniego nastroju. Trudno słucha się tych dźwięków, prowadząc samochód lub traktując je jako tło do codziennych zajęć. Jednak gdy nadejdzie wieczór i można oddać się na moment kontemplacji i skupieniu, ta propozycja muzycznej podróży trafia do wrażliwego odbiorcy i pozwala mu choć na chwilę zapomnieć o wszelkich troskach.
Dlaczego jest to podróż? Autorka projektu tak oto wspomina początkowe fazy tworzenia:
- „The Orchard” zaczął się od wycieczki do domu, którą zrobiłam, aby zobaczyć moich dziadków, popatrzeć jak żyją ze swoimi sąsiadami i przyjaciółmi - opowiada Wright. - To dało mi do myślenia o tym, gdzie się urodziłam i gdzie wychowywałam, było dla mnie dużą inspiracją. Zrobiłam trochę zdjęć okolicy i przygotowałam mały pokaz slajdów do piosenki Toma Waitsa "I Hope That I Don't Fall In Love With You". Zaniosłam to do wytwórni Verve i powiedziałam – to jest to, co chcę robić. Wróciliśmy zrobić jeszcze trochę zdjęć zanim jeszcze zaczęliśmy nagrywać muzykę. Gdy usiadłam z Craigiem, tekściarzami oraz muzykami - pokazałam im zdjęcia i włączyłam wspomnianą piosenkę Toma Waitsa. Każdy zareagował na swój własny sposób i każdy wniósł swoją wrażliwość i wnętrze do tego projektu i to pomogło przenieść nagranie w inny wymiar.
- Spodobał mi się pomysł, aby ten album skupiał się wokół sadu – wyjaśnia dalej Lizz Wright. - Nie czułam się jednak zmuszona, by związać się z tym pomysłem. Początkowo chciałam, aby była to płyta o moim domu, o Hahira, ale okazało się, że ostatecznie wyszło z tego coś innego. Nazwałam płytę „The Orchard” ("sad"), ponieważ tam właśnie wszystko się zaczęło.
W tym muzycznym „sadzie” nie zabraknie również znakomitych interpretacji znanych utworów, jak choćby „I Idolize You” Ike’a i Tiny Turner, czy kapitalnej ballady „Thank You” Led Zeppelin z doskonałymi partiami gitary i fortepianu. Na dokładkę dostajemy „Strange” Patsy Cline. A nad wszystkim panuje głos Lizz Wright. Przyjazny i obezwładniający. Wsłuchajcie się w jej muzyczny świat. Odkryjecie w nim mnóstwo smacznych owoców. Naprawdę warto!
Lizz Wright – "The Orchard"
Universal Music/Verve 2008