Wrocławskie szpitale odmawiają przyjęć

Elżbieta Osowicz | Utworzono: 24.02.2015, 08:38
A|A|A

Szpital imienia Marciniaka wstrzymał przyjmowanie chorych do odwołania, placówka przy Kamieńskiego prosi o kierowanie ich do innych jednostek. Problem w tym, że w innych jest podobnie - o sytuacji w Dolnośląskim Centrum Chorób Płuc mówi ordynator Maciej Murmyło.

- Miejsc na oddziałach internistycznych we wszystkich szpitalach nie ma i tak już od 4-5 tygodni. Mało tego - w weekend w ościennych miejscowościach też ich zabrakło. Na moim oddziale, mimo że wypisałem 1/4 pacjentów w piątek, mam 115 proc. obłożenia. To niebezpiecznie dla życia i zdrowia pacjentów, m.in. ze względów epidemiologicznych. Niestety, nie ma żadnych reakcji, codziennie zgłaszamy tą sytuację do koordynatora w wydziale bezpieczeństwa i zarządzania kryzysowego. Słyszymy - co on ma zrobić, skoro wszystkie szpitale zgłaszają brak miejsc? - mówi Murmyło.

Dodaje, że sytuacja jest straszna, bo w salach,w których powinny przebywać 2 osoby, są 4. - W życiu czegoś takiego nie widziałem, a pracuję od 8 lat 8 na oddziałach wewnętrznych. Wszystkie szpitale poinformowały wojewodę i pogotowie, i proszą o odsyłanie innych miejsc. Ale te prośby nie są w ogóle respektowane, bo pacjentów nie ma gdzie wozić. Miejsc nie jest jest zdecydowanie za mało, nie ma kto pacjentom pomagać. To nie jest kwestia epidemii grypy, to kwestia rozwiązań systemowych - nie ma szpitala im. Babińskiego, nie ma Rydygiera, wszyscy likwidują internę, to jest dramat. Gdybym był pacjentem lub rodziną pacjenta i widział, co się dzieje na moim oddziale, poszedłbym protestować. Wczoraj karetki czekały po 2-3 godziny z chorymi, w ubiegłym tygodniu w całym szpitalu zabrakło łóżek i materacy. Nawet jakbym chciał na korytarz kolejną osobę położyć, to nie miałaby na czym leżeć - wyjaśnia Maciej Murmyło.

Chorzy są wożeni do ościennych szpitali w Oławie, Wołowie, czy Środzie Ślaskiej. O problemach szpitale powiadomiły pogotowie ratunkowe, marszałka i wojewodę. Pacjenci, którzy zostali przyjęci, starają się nie skarżyć, ale i dla nich ta sytuacja jest bardzo ciężka. - Najgorzej jest w nocy, kiedy wszyscy zaczynają kaszleć. Nie da się spać. Sale są przepełnione, a jeszcze jak ktoś przyjdzie w odwiedziny, to nie da się przejść - mówią. Ratownicy nie owijają w bawełnę: - To zapaść, krążymy po z pacjentem po całym mieście, czasem czekamy nawet 2-3 godziny na przyjęcie. Są szpitale, w których fizycznie, nawet na korytarzach, nie ma już miejsc dla chorych.

REKLAMA