"Jesteśmy paczką zgranych przyjaciół"

Maciej Szabatowski | Utworzono: 10.11.2011, 16:05 | Zmodyfikowano: 10.11.2011, 17:32
A|A|A

Mógłbym spróbować przedstawić ich w sposób niezwykle oschły i rzeczowy, jako zespół tworzący muzykę elektroniczną oraz synthpop z jednej strony. Z drugiej - jako grupę przyjaciół wywodzących się z miasta Göteborg w Szwecji, słynnych współpracowników Damona Albarna i jego Goryli, czy pupilków Big Boia lub TV On The Radio.
Nie te fakty jednak stanowią o ich sile, nie one będą w stanie wytłumaczyć fenomen ich rosnącej popularności po obu stronach oceanu.

Little Dragon brzmią bowiem trochę jak band wyjęty z dobrej powieści science-fiction. Absurdalni, abstrakcyjni, niczym postaci z innej planety. Za ich kosmicznym sztafażem kryje się jednak talent do tworzenia niezwykle chwytliwych, opartych na soulowym feelingu melodii, które przede wszystkim dzięki charakterystycznemu wokalowi Yukimi Nagano zapadają na trwałe w pamięci. Nie jest to jednak pierwszy z brzegu poruszający się po rubieżach muzyki popularnej skład.

Little Dragon lubią eksperymentować, ich brzmienie jest raz surowe, kiedy indziej mocno transowe, w dużej mierze oparte na kombinowanym bicie generowanym
w przeważającej mierze przez uwielbiane przez nich syntezatory.

W skład Małego Smoka wchodzą : Yukimi Nagano (wokal, perkusja), Erik Bodin (perkusja), Fredrick Källgren (gitara basowa) i Hakan Wirenstrand (instrumenty klawiszowe). I to właśnie z niezwykle urodziwą Yukimi dane mi było porozmawiać w sierpniu tego roku, na chwilę przed ich, jak się potem miało okazać, niezwykle ciepło przyjętym przez katowicką publiczność koncertem w ramach festiwalu Nowa Muzyka.

Zespół zadebiutował w 2006 roku singlem "Twice/Test", który został wykorzystany jako motyw muzyczny piątej serii amerykańskiego serialu telewizyjnego "Chirurdzy" (tytuł angielski: "Grey's Anatomy"). Wielką popularnością cieszyło się w sieci także wideo do tego utworu stworzone przez Johanessa Nyholma będące alegoryczną opowieścią o małej dziewczynce, wielkim ptaku oraz kościotrupie przedstawioną w formie wzruszającego teatru cieni.

Rok później Little Dragon podpisał kontrakt z brytyjskim producentem Peacefrog Records i już we wrześniu 2007 roku wydał swój debiutancki album studyjny "Little Dragon".

Po raz pierwszy głos oddajemy Yukimi, która od samego początku mówi o zespole jako o zgranej paczce przyjaciół...

Maciej Szabatowski: Gracie ze sobą w Little Dragon od drugiej połowy lat 90, ale z tego co pamiętam znacie się jeszcze dłużej.

Yukimi Nagano: Tak jak powiedziałeś, jesteśmy grupą wieloletnich przyjaciół, znamy się w sumie od zawsze. Na początku graliśmy wspólnie zupełnie niezobowiązująco. To był czas wspólnych sesji, gdy łączyła nas pasja, ale nie koniecznie jasno wytyczone cele. Nie można nas wtedy było określić mianem zespołu. Do momentu, gdy zgłosiła się do nas para naszych przyjaciół, którzy zapragnęli wydać dwie z naszych piosenek, które usłyszeli w jakimś domowym studiu nagrań.

Dorastaliśmy razem, a tym samym wzrastała nasza pewność siebie, rozwijaliśmy się na polu artystyczno-muzycznym. Mieliśmy po drodze wiele wzlotów i upadków, jak to w przypadku jakiejkolwiek grupy, czy rodziny, ale koniec końców jest nam ze sobą bardzo dobrze.


Nazwa zespołu miała swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości i  pochodzi ponoć od przydomka Yukimi, które otrzymała w studiu nagraniowym. Podczas nagrywania albumu tak często okazywała frustrację, że otrzymała przezwisko "Mały Smok" (ang. Little Dragon).  Uznałem, że to jedyna okazja, by zweryfikować prawdziwość tej informacji...

MS: Czy faktycznie aż tak bardzo zalazłaś chłopakom za skórę?

YN: No, może trochę. W studio faktycznie zdarzały się chwile, gdy byłam nieznośna, szczególnie podczas nagrywania pierwszego albumu. Pisaniu muzyki towarzyszyła spora dawka wewnętrznej frustracji, którą każde z nas wyrażało nieco inaczej...


YN: Nawiązując jeszcze do klimatu sesji do pierwszej naszej płyty, myślę, że nam, a przynajmniej mnie samej, udało się nauczyć, że pisanie muzyki przebiega w pewnym powtarzającym się cyklu. Po podróżach w ramach tras koncertowych, wracasz w końcu do domu i siadasz do pisania nowych kompozycji. W pierwszym tygodniu powstają utwory, które być może nie przypadają Ci zbyt do gustu, nie uważasz ich za udane. Piszesz wtedy po prostu dalej i nagle odkrywasz, że powstało coś niebanalnego.
Podczas nagrywania płyty "Little Dragon" towarzyszyło nam dojmujące uczucie zawodu, niedosytu. Po tygodniu wzmożonej pracy przychodziło uczucie wyczerpania, wkradało się zniecierpliwienie i słowa typu: "Poddaję się, nie dam rady." Brakowało nam trochę poczucia własnej wartości i takiej wiary, że po stworzeniu wielu różnorodnych nagrań, uda się nam wybrać przecież te najlepsze.


MS: Miałem tego lata przyjemność porozmawiać z jednym z muzyków z nowozelandzkiej formacji Electric Wire Hustle. Powiedział coś znamiennego: "będąc twórcą, muzykiem, musisz po pewnym czasie zatrzymać się w tym procesie i zaakceptować to, co stworzyłeś takim jakie ono w danej chwili jest. Pomimo tego, że nie do końca Ci się twój twór podoba, znajdujesz w nim wiele niedoskonałości." A jak Ty działasz, jesteś perfekcjonistką, lubisz poprawiać swoje kompozycje w nieskończoność?

YN: Nie, nie mam takiego problemu. Po kilku dniach obcowania z materiałem czujesz wewnętrznie, co jest dobre, a co nie. Jeśli utwór jest słaby, wyrzucasz go do kosza. Przy dobrych pojawia się myśl: "O!, udało się nam uchwycić coś ciekawego" i wtedy kończy się dalszą pracą nad danym numerem. Wydaje mi się, że od początku intuicyjnie, wewnętrznie się to wie.


MS: Przejdźmy na moment do nieco innej kwestii. Odniosłem wrażenie, że poza muzyką, znaczącą rolę odgrywa w szeregach Little Dragon Wasz wizerunek sceniczny oraz oprawa graficzna wideoklipów i występów "na żywo". Czy sztuki wizualne to Twój konik?

YN: No, tak. Zawsze były w centrum moich zainteresowań. Trochę działo sie tak dzięki mojemu tacie, który jest profesjonalnym ilustratorem.
Poza tym chyba każdy chce wykorzystać sztukę jako narzędzia autokreacji i promocji. Problem w tym, że jest tak wiele płaszczyzn, na których można się w tej kwestii spełnić. Czasem można się trochę zestresować, bo wyżyć się możesz i przy tworzeniu strony internetowej, projektowaniu koszulek, dbaniu o profil fejsbukowy i tym podobnych. Jest mnogość miejsc, w których możesz siebie wyrazić w formie wizualnej: w sieci, na okładkach płyt, winyli, itd. Są chwile, gdy staje się to nieco meczące, przytłacza cię, szczególnie, gdy chcesz, by wszystko wyglądało jak najładniej. Na szczęście dane nam było współpracować z wieloma przyjaciółmi, którzy są naprawdę uzdolnionymi artystami, a którzy pomogli nam w kreowaniu naszego wizerunku.

MS: Zauważyłem, że równie chętnie sięgacie po pomoc własnych fanów, angażując ich w proces tworzenia owego wizerunku. Mam rację?

YN: Zdecydowanie tak. Przez te wszystkie lata mieliśmy wielu fanów, którzy sami byli artystami, rysowali, pisali muzykę, czy nawet tworzyli biżuterię.
Pomyśleliśmy, że warto byłoby zaangażować ich w ten proces. Przy pracy nad nowym albumem, w projektowaniu strony i wzorów koszulek pomagał nam Jan Scharlau, człowiek, którego spotkałam dzięki sieci myspace, a który był od zawsze naszym fanem, żywo komentował w sieci moje działania. Uważam, że to niezwykle utalentowana osoba. To naprawdę super uczucie, gdy obie strony mogą poczuć się częścią czegoś wyjątkowego podczas prac nad jakimś dziełem.


MS:
A Która z Twoich dotychczasowych kolaboracji była dla Ciebie najbardziej satysfakcjonująca?

YN: Zdecydowanie wskazałabym tu pracę z Gorillaz i to z wielu powodów. Po pierwsze, dane nam było pracować wspólnie z Damonem Albarnem w jednym studio.
To niezwykle kreatywna i otwarta na inne pomysły osoba. Z drugiej strony są konsekwencje owej współpracy: najpierw praca nad albumem "Plastic Beach", potem wspólna trasa koncertowa. Spotkaliśmy dzięki temu wielu ciekawych muzyków specjalizujących się w zupełnie odmiennych stylistykach. To także ludzie o odmiennym pochodzeniu i przebiegu kariery. I to wszyscy Ci bardzo różnorodni ludzie stali sie zarówno dla nas jak i samego projektu Gorillaz źródłem inspiracji. Poszerzyło to nasze horyzonty. Czuliśmy też, że to niesamowite, że ktoś taki jak Damon ma tak rozbudowaną wizję, a co więcej udaje mu się ją przekuć w realne dzieło.


MS:
Zdradź proszę jak wyglądała Twoja praca z Damonem Albarnem. To typ muzycznego demokraty, czy musiałaś się dostosować do z góry zaplanowanej wizji?

YN:
On miał na podorędziu całą masę gotowych ścieżek, bitów, piosenek, które nam prezentował. W przypadku "Empire Ants" przyciągnął nas oboje i zainspirował rytm. Ja napisałam teksty, nagraliśmy to, a całość przebiegła bardzo szybko i spontanicznie.

MS:
A jak to się stało, że to właśnie Was zaprosił do współpracy?

YN:
To dzięki jego żonie, której spodobała się nasza pierwsza płyta.


MS: Macie jakiś gotowy sposób, w jaki nagrywacie? Zaczynacie od słów, obrazów, brzmień?

YN: Szkielet "Ritual Unions" zbudowaliśmy na brzmieniach perkusyjnych. Potem zaczęliśmy kombinować z syntezatorami, szukaliśmy ciekawych
barw basowych, które nadałyby temu materiałowi właściwego rytmu. Wszyscy lubimy brzmienia perkusji i basu, które dają poczucie transu. Przyciągnęła nas prostota i surowość. Tak skonstruowane szkice posłużyły mi do budowania pewnych obrazów, opowiastek, odczuć, czy melodii. Tak mniej więcej wyglądała nasza praca...


MS: Na okładce do Waszej najnowszej płyty widzimy kilka par, które wyraźnie wyglądają na połączone związkiem małżeńskim. Co chcieliście w ten sposób
przekazać swoim fanom? Jaki był koncept "Ritual Unions"?

YN: Tak, na okładce widoczni są nasi najbliżsi, także rodzice. Na płycie znajdziecie utwór tytułowy, który opisuje związki, znajomości między ludźmi, swego rodzaju nić łączącą poszczególne osoby. Okładka sugeruje, że są to małżeństwa, ale można całość potraktować nieco szerzej. Utwór jest o tym, jak bardzo chcemy, by miłość trwała wiecznie, na wzór amerykańskich komedii romantycznych. Z drugiej strony mamy przecież jej bardziej realistyczny aspekt: trud jaki trzeba włożyć w to, by przetrwała po dziesięciu, czy piętnastu latach wspólnego bycia ze sobą.


MS:
Czy czujesz jakieś szczególne powinowactwo z kulturą amerykańską? Cieszycie się w Stanach wielką popularnością, która w kontekście rodzaju muzyki, jaką
gracie kojarzy mi się także z czasami wielkiej popularności formacji Depeche Mode.

YN: Oczywiście, od zawsze byłam pod wpływem amerykańskiej kultury. To dlatego, że moja mama jest Amerykanką. Gdy jestem w Stanach, a wszyscy wiedzą że jestem z pochodzenia Szwedką, pytają mnie  dlaczego mówię z amerykańskim akcentem. Odpowiadam, że mówiłam nim przez całe swoje życie.  Nasza muzyka oparta jest nabrzmieniu soulowym, a w Stanach gatunek ten jest popularny bardziej niż w Szwecji, skąd pochodzę.  Występuje także za Wielką Wodą w wielu odmianach. I to chyba właśnie tam ludzie są gotowi posłuchać w naszym wykonaniu czegoś, co brzmi jak soul, ale brzmi zdecydowanie inaczej. Tego rodzaju ciekawość i potrzebę odczułam bardziej w naszych amerykańskich fanach. To wiąże się też z ich muzycznymi preferencjami. Jesteśmy lubiani także wśród fanów hip-hopu, którzy także lubią soul, ale w bardziej eksperymentalnym wydaniu. Tak sobie to wszystko tłumaczę.


MS:
Masz mieszane korzenie, wspomniałaś, że Twoja mama pochodzi ze Stanów, tato z Japonii, a Ty urodziłaś się w Szwecji. Przypuszczam, że sporo podróżowałaś w swoim życiu. Gdzie faktycznie czujesz się jak u siebie w domu?

YN: Będąc dzieckiem wiele podróżowałam z rodzicami, ale to w Szwecji czułam się od zawsze jak u siebie. Lubię też przebywać w USA, czego nie mogę powiedzieć już o Japonii, gdzie też mieszkałam przez chwilę.


MS:
I jeszcze pytanie quasi-geograficzne. Myślisz, ze Skandynawia, a Szwecja szczególnie, ma jakiś wyjątkowy klimat, który sprzyja pisaniu dobrych melodii?

YN:
Nie sądzę, by chodziło tu o sprzyjający klimat. W moim przypadku zawsze chodzi o inspiracje innymi ludźmi, możliwość przebywania w miejscach zacisznych, gdzie możesz oddać się w pełni pisaniu muzyki. Nie jestem tego do końca pewna, ale wiem, że sam akt tworzenia może działać niczym życiowy narkotyk. A do tego wszystkiego, ludzie się wzajemnie inspirują.


MS: Przejdźmy do Waszych planów koncertowych i nowych wideoklipów, które zazwyczaj prezentują się w Waszym wykonaniu bardzo ciekawie.

YN: Tak naprawdę, to mój tato niedawno przygotował dla nas wideo. Wykonany metodą domową klip z nami w rolach głównych. Planowaliśmy też wypuścić do sieci
klip promujący utwór tytułowy na nowej płycie, ale mieliśmy na planie filmowym poważny wypadek. Podczas kręcenia scen jeden z koni wpadł w szał, w wyniku czego jedna z tancerek została poważnie ranna. I przez to sprawa utknęła w martwym punkcie.

MS: Koń się czegoś przestraszył?

YN: Zwierzę zrzuciło tancerkę z siodła, przez co ona wpadła na perkusję, zraniła się w stopę i została odwieziona do szpitala. Przez ten incydent nie możecie obejrzeć tego klipu. Mamy w zamian wideo mojego taty, a my nadal snujemy plany, jesteśmy otwarci na współpracę z nowymi, inspirującymi ludźmi.


MS:
A propos inspiracji, z kim jeszcze chciałabyś zagrać? I jeszcze "mini-pytanie" ,bo jako fan nie mogę się powstrzymać: która płyta Depeche Mode należy do Twoich ulubionych?

YN: (śmieje się i długo zastanawia)...chyba któryś z ich wczesnych albumów. Mam swoje ulubione utwory Depeche Mode. Lubię "Strange Love"...

MS:
Czyli klimaty lat 80?

YN:
Tak, zdecydowanie tamten okres ich twórczości.


MS: A artyści, z którymi chciałabyś coś wspólnie stworzyć?

YN:
Lubię bardzo braci Coen. Uważam, że kręcą naprawdę ciekawe filmy. Fajnie byłoby nagrać coś do jednego z ich obrazów.


MS: Czego gorąco Ci życzę. Dziękuję za rozmowę.

YN: Ja także dziękuję i pozdrawiam wszystkich słuchaczy Radia RAM.

REKLAMA
Dźwięki