Django Unchained (Recenzja filmu)

Jan Pelczar | Utworzono: 16.01.2013, 07:44
A|A|A

fot. mat. prasowe

Oryginalny tytuł mówi nam, że Django nie jest już przykuty. Nie tylko on. Quentin Tarantino zerwał się z łańcucha i strzela do wszystkich po równo. Gdy amunicją są dialogi i piętrzenie przed kamerą pokręconej fikcji, genialnej w swej prostocie, nie ma lepszego snajpera.  Tarantino udowodnił w „Django”, że jest chyba jedynym współczesnym twórcą filmowym, któremu wszystko powinno ujść na sucho. Powinno, ale nie uchodzi. Protestują jednak urażeni, ale oni w zdecydowanej większości filmu nie widzieli. Spike Lee czuje się dotknięty samym pomysłem na spaghetti western o wyzyskiwaniu niewolników. Nie zwraca uwagi na to, że mimo skąpania tematu w krwawej konwencji Tarantino staje po stronie cierpiących, ośmiesza sprawców i pozwala na przezwyciężenie traumy w ogniu wyimaginowanej zemsty. „Django” jest jak sen słabego i gnębionego ucznia, marzącego o mocach superbohatera, dzięki którym mógłby wymierzyć karę swoim oprawcom w wyrafinowany i bezwzględny sposób. Nie ma tortur – jest kpina i upokorzenie. A zemsta serwowana jest z umiłowaniem braterstwa. Tyle że ideały Rewolucji Francuskiej Tarantino ubiera w wielokolorowy obraz wspaniałych kadrów wybitnego operatora Roberta Richardsona, psutych niekiedy manierycznym montażem.

Film z Jamiem Foxxem w roli tytułowej jest kolejną lekcją alternatywnej historii od twórcy „Bękartów wojny”. Wprowadzenie czarnoskórego kowboja, który zabija białych i dostaje za to pieniądze nie jest jedyną ingerencją w niesprawiedliwy świat przeszłości. Kerry Washington to czarnoskóra Brunhildą, oczekującą swojego Sygurda, co w świecie Tarantino ma logiczne uzasadnienie. Fani reżysera dostrzegą wpływy oraz pozostałości po „‚Pulp Fiction”, „Jackie Brown” i „Kill Bill”. W dodatku jest to swobodna przeróbka spaghetti westernu z 1966 roku. Ówczesny Django Franco Nero powraca w niewielkiej roli. Obsada roi się od znaczących epizodów. Jeden z nich należy do samego Tarantino, inne między innymi do Dona Johnsona i Jonaha Hilla. Ci dwaj ostatni uczestniczą w scenie będącej właściwie skeczem na temat Ku Klux Klanu. Występ zakrawający na serię stand-upów zalicza również Christoph Waltz. Tarantino miesza na ścieżce dźwiękowej tak odległe klimaty jak Ennio Morricone i Tupaca Shakura, ale prawdziwą muzyką jest Waltz, wypowiadający kolejne kwestie napisane przez coraz bardziej bezkompromisowego autora „Wściekłych psów”. Waltz kradnie film do tego stopnia, że uzasadnione wydawałoby się zgłoszenie go do nagród w kategorii „rola główna”.

Tarantino z nieposkromioną wyobraźnią zmienia swój scenariusz i dialogi w beczkę śmiechu, pod którą później podkłada dynamit. Jedynie lont jest zbyt długi. Film trwa 2 godziny 45 minut, a żeby zobaczyć prawdziwą ostatnią scenę trzeba dotrwać do ostatnich chwil napisów końcowych. W sumie można doliczyć się kilku zakończeń i ja wybrałbym to nadchodzące po dwóch godzinach, ale Tarantino chciał swoich bohaterów wykrwawić do ostatniej kropli i nie pozostawić żadnych złudzeń, po czyjej stronie stoi. Trudny do rozpoznania Samuel L.Jackson obśmiewa samą prezencją ekranowe przebieranki Eddiego Murphy’ego i Martina Lawrence’a. A w dodatku jest najgorszym lojalnym sługą okrutnego pana, wujem Tomem do potęgi monstrum. To właśnie rola swoistego kapo w świecie południowych plantacji i scena wyciągania niewolnicy z nieludzkiego więzienia powoduje, że wszelkie uproszczone obrazy czasów sprzed Wojny Secesyjnej przemijają z wiatrem.

Tarantino udowadnia, że to był drugi amerykański Holocaust. Obsadzony w roli plantatora Leonardo DiCaprio ma tu nawet monolog wykpiwający różne pseudonaukowe teorie na temat rasy. Tym bardziej nieuzasadnione są protesty kierowane pod jego adresem przez filmowców, którzy „Django” nie widzieli. Nie znające ograniczeń poczucie humoru idzie od pierwszej do ostatniej sceny w parze z niepohamowanym umiłowaniem do ekranowej przemocy. To główna „guilty pleasure” Quentina Tarantino. Punktem wyjścia do prac nad scenariuszem „Django” nie był wspomniany spaghetti western pod tym samym tytułem, a film „Mandingo” o krwawych walkach niewolników, organizowanych przez ich właścicieli. I pokłady przemocy są eksploatowane do granic wytrzymałości współczesnej widowni.

Tarantino przekracza granice i ma do tego takie samo prawo, jakie wywalczył sobie w Polsce np. Zbigniew Libera. Potrafi wypowiedzieć się za pomocą wirtuozerskiego dzieła sztuki, co pozwala usprawiedliwić momenty, które mogłyby urazić wszystkich dookoła.  Adriana Prodeus napisała właśnie o „Holy Motors” Leosa Caraxa: „marzeniem wielu reżyserów jest zrobić film, który sam broni się przed analizą, opiera krytyce, ośmieszając wszelkie wysiłki objaśniania sensów”. Carax spełnił to marzenie w wymiarze surrealistycznym, Tarantino udała się sztuka jeszcze bardziej karkołomna – filmowa wypowiedź publicystyczna, która ma równie dziki i niemożliwy do ogarnięcia wymiar. To nie dynamit jest najważniejszym materiałem wybuchowym w „Django”, a ładunek skojarzeń i uprzedzeń, z którymi podchodzimy do historii czarnoskórego kowboja.

REKLAMA