Sigur Ros - piękny poczatek w Ostravie
Miejsce.
To już kolejna edycja wydarzenia, którą zorganizowano na postindustrialnych terenach ostravskich Vitkovic. Oryginalna i nietuzinkowa lokalizacja zyskuje na uroku zwłaszcza po zapadnięciu zmroku. Warto wtedy oddalić się nieco od głównej sceny i zapuścić w mroczny labirynt "uliczek" skąpo podświetlonych przeróżnymi, stonowanymi barwami, by doświadczyć nocnej podróży między nieczynnymi już, zdewastowanymi halami produkcyjnymi, które łypią w naszą stronę błędnymi oczami pozbawionych szyb okien,wśród zbiorników gazu, wież szybów, plątaniny gigantycznych rur i zaworów, parowników i zbiorników wodnych. Przestrzeń tę starają się oswoić nie tylko fantazyjne barwy, ale i przeróżne instalacje plastyczne wyłaniające się znienacka z licznych zakątków. Dodatkowo na większych dziedzińcach rozbrzmiewa muzyka płynąca z kameralnych scen. To właśnie na jednej z nich, około północy, byłem świadkiem niezwykle ekspresyjnego koncertu młodego, czeskiego zespołu Sunflowers Caravan. Nie znam ich twórczości studyjnej, ale dekadenckie, sceniczne wyczyny lidera zespołu wzbudzały zainteresowanie. Trzeba ich sprawdzić... Wróćmy jednak na główną scenę.
Sigur Ros.
Trudne zadanie rozpoczęcia tegorocznego festiwalu na głównej scenie przypadło zespołowi Fanfara Tirana meets Transglobal Underground. Występ w promieniach popołudniowego słońca, kiedy większość festiwalowiczów przy bramkach dopiero wymieniała swoje czterodniowe (i nie tylko) karnety na festiwalowe opaski, z pewnością do najłatwiejszych nie należał. Jednak moc energetycznego, folkowego, wyjątkowo eklektycznego grania robiła swoje i z każdą minutą pod sceną coraz większe grono publiczności nieroztropnie pożytkowało zasoby sil, które mają nam starczyć na wszystkie cztery dni, zapowiadającego się ekscytująco wydarzenia.
Ten jak i koncert De Temps Antan na Drive Scenie były jednak tak naprawdę jedynie epizodem w oczekiwaniu na to co miało wydarzyć się przed 22:00.
To był już mój trzeci koncert Sigur Ros. Jednak chyba pierwszy, który tak mocno drenował emocje, którymi Jonsi umiejętnie i w dowolny sposób żonglował jak nigdy dotąd.
Islandczycy tworzą coraz bardziej dojrzałą ekipę. Nie tylko studyjnie, ale i koncertowo. Od zawsze fascynowało mnie to jak muzyka wybitnie antyfestiwalowa, potrafi przez ponad godzinę utrzymać w skupieniu kilkanaście tysięcy słuchaczy. Nie ma tu łatwych bitów, prostych melodii, zrozumiałych dla większości banalnych tekstów. Jest mnóstwo "ołowiu", jaki ścieka z gitarowych riffów i ten niepokojący głos Jonsiego. A jednak, to wystarczy by zrobić z nami co tylko im się podoba. Właściwie wizualizacje wyświetlane na wielkim, diodowym ekranie i dziesiątki żarówek, które umieszczone na scenie dopełniały scenografii - mogłyby nie istnieć. Wystarczyli oni. Introwertyczni, skupieni na swoim dziele.
To był koncert pełen dramaturgii, przeskoków od kameralnych do eksplodujących wielką mocą dźwięków, docierających do najgłębszych pokładów wrażliwości.
I znów ze smyczka, którym Jonsi smaga struny swojej gitary, zostały praktycznie strzępy.
Szkoda, że tylko godzinę i bez bisów, ale wielkie podziękowania i za to.
Koncertowo pierwszy dzień na dużej scenie zamknęła formacja Irie Revoltes, która wprawiła publiczność w taneczną ekstazę. Ciekawy obserwacyjnie festiwalowy kontrapunkt do tego co działo się tu jeszcze kilka minut wcześniej...