Submotion Orchestra zachwyca i deklasuje

Wojciech Jakubowski | Utworzono: 21.07.2013, 13:46
A|A|A

Jednak po kolei. Bo najpierw w sobotnie popołudnie swoje kroki skierowałem do Gong Vitkovice Stage.

Dhafer Youssef

Właściwie to od pierwszych chwil koncertu miałem swoiste deja vu. Podobnie bowiem jak dzień wcześniej, w tym samym miejscu podczas koncertu Anny Marii Jopek, przyszło nam obcować z muzykami najwyższej próby: wspaniałe sola na fortepianie czy perkusji, znakomite, wzajemne wyczucie, spora dawka improwizacji, olbrzymia muzyczna kultura - to wszystko co chwilę nagradzane było gromkimi brawami. Zmienił się tylko lider...

Tak, mistrzowi lutni oud i brzmienia sufi towarzyszyli znakomici instrumentaliści a i sam Dhafer Youssef zafundował nam przepiękną wyprawę duchową w głąb siebie. Artysta, który do brzmienia sufi lubi dołączać elementy jazzu i podlewać wszystko elektroniką, tym razem postawił na akustyczne granie.

- Nie będziecie rozumieć o czym śpiewam - mówił Youssef - musicie to poczuć. I nie mam wątpliwości, że widzowie, którzy znów szczelnie wypełnili Gong Vitkovice Stage, nie mieli najmniejszych problemów z odbiorem muzycznego przekazu.

A owo deja vu to nie do końca taki wytwór wyobraźni, bo przecież Anna Maria i Dhafer nie tylko spotkali się w studiu, ale mają za sobą serię wspólnych koncertów, tylko że to już dobrych parę lat temu było.

Gong Vitkovice Stage


Submotion Orchestra czyli gwóźdź programu

Nie od dziś zachwycamy się w Radiu RAM ich dokonaniami. Obserwujemy ten zespół już od debiutanckiego albumu "Finest Hour". Teraz potwierdzili, że na to wszystko zasłużyli.

Agrofert Fresh Stage należy do tych mniejszych na festiwalu. Przed nią plac niewiele większy od boiska do koszykówki. Jeszcze 5 min. przed koncertem bez trudu można było stanąć w pierwszym, drugim rzędzie pod sceną. Trochę mnie to niepokoiło. Jednak kiedy w trakcie pierwszego utworu spojrzałem za siebie, ujrzałem szczelnie wypełnioną przestrzeń nie tylko samego placu , ale i daleko po bokach. Także zewnętrzne stalowe schody i galerie, które niegdyś wiodły na wyższe kondygnacje opuszczonej dziś hali produkcyjnej, pełne były fanów muzyków z Leeds.



Ta frekwencja wyraźnie zaskoczyła zespół, ale jednocześnie dodawała skrzydeł. Genialnie brzmiąca trąbka, w połączeniu z szalonymi wyczynami klawiszowca, nie mówiąc już o specu od perkusjonaliów, przez którego ręce przeszły dziesiątki najdziwniejszych "przeszkadzajek", do tego więcej niż poprawna perkusja i bas, doprawione zjawiskowym głosem Ruby Wood - jednym słowem uczta, palce lizać. Niestety znów bez dokładki. Klimatu i emocji jakie przekazali i wzbudzili artyści nie był w stanie przebić żaden z sobotnich wykonawców. 60 minut w zupełnie innym, lepszym świecie... Budzimy się i wracamy na ziemię.



Na szczęście sobota nie była już tak intensywna ja dzień poprzedni i można było znów eksplorować fabryczne zakątki. (kolejna porcja zdjęć w galerii).

The Knife - jak dotąd największe rozczarowanie... Nie, to była porażka i totalna ściema!

Chyba, że ja czegoś nie rozumiem, "nie ogarniam", jak to się teraz kolokwialnie określa.  

Uspokoiłem się jednak nazajutrz przy śniadaniu w hotelowej restauracji. Przy długim stole, obok mnie dwoje festiwalowiczów:

- Byłeś na The Knife?

- Tak, byłem, to było straszne...

Ulżyło mi, a kawa znów nabrała właściwego sobie smaku. Tak! Bo to było straszne!

Jeżeli ktoś spodziewał się występu muzycznego to srodze się zawiódł. Otrzymaliśmy bowiem pokaz szeregu układów tanecznych do muzyki granej z taśmy. Dźwięków tworzonych na żywo jak na lekarstwo. Wokalnie The Knife też się nie przemęczali - obok Karen przy mikrofonie stawali sporadycznie również inni członkowie rozbudowanego na potrzeby show składu, generalnie bez szaleństw.

Liczył się zatem taniec - potępieńczy, niczym w narkotycznym transie, momentami przypominający sekciarską inicjację, niekiedy puszczający oko do stylistyki disco lat 80., chwilami wyuzdany i prowokacyjny... wymieniać można by długo. Siłę przekazu miały też wzmacniać dziwaczne stroje i specjalnie wyreżyserowana gra świateł. I chyba tylko za ten ostatni element należałoby wyrazić uznanie.

 - To rzecz o Was, o nas, o miłości. Tańczymy, bo taniec nas wyzwoli - mówiła Karen.

Jedną trzecią widowni, która przed końcem opuściła miejsce zdarzenia, nie wyzwolił. Dotrwać do finału było bardzo ciężko.

I jeszcze pytanie o wstęp do koncertu. Dlaczego brodate "Coś" przez prawie kwadrans, skracając tym samym czas przeznaczony na występ, kazało publiczności wrzeszczeć, klaskać, krzyczeć "tak, "nie", podskakiwać, trząść pośladkami i podziwiać te należące do owego indywiduum? Nie jestem w stanie tego pojąć...



The xx - zmyć niesmak po The Knife

Było już po północy. Doskonała pora na onirycznie brzmiące, wysunięte na plan pierwszy wokale, przestrzenne gitary, a do tego lekko mroczne klimaty, umiejętne operowanie elektroniką. Delikatnie, niczym u Chrisa Isaaka, "jęcząca" gitara elektryczna to idealne tło dla głosów Romy i Olivera, wszystko wzmocnione piękną grą świateł, z laserowymi promieniami tworzącymi znak "x" w finale.

I oni, podobnie jak wielu z tego nurtu na tym festiwalu udowodnili, że choć opierają się na, tudzież posiłkują elektroniką, którą niby można odtworzyć ot tak (uwierzcie mi, to też sztuka niełatwa), to jednak oni tworzą zupełnie nowe dzieło tu i teraz.

Z The xx mam tylko jeden problem. Ciągnące się niemalże w nieskończoność ich muzyczne pejzaże charakteryzuje tak niewielka liczba niuansów, że po 40 minutach mam wrażenie, że "to już było"... Godzinny występ w zupełności wystarczył, ale jednocześnie pozostawił dobre wspomnienia.



Grubo po pierwszej w nocy zakończył się, jak dla mnie, trzeci już dzień wydarzenia, którego jesteśmy jednym z patronów medialnych.

REKLAMA