Bollywoodzka karawana w synagodze [RECENZJA]

Michał Kwiatkowski | Utworzono: 29.03.2017, 16:33
A|A|A

fot. Andrzej Owczarek

„Znamy się od 10 lat. Jesteśmy przyjaciółmi i gramy wspólnie muzykę opiewającą piękno ludzkiego stworzenia. Bez względu na pochodzenie. Ja jestem Francuzem, Mukhitiyar pochodzi z Indii, Rakesh jest muzułmaninem, a Bastien katolikiem. Ale jakie to ma znaczenie?”.  Tak po kilku minutach od rozpoczęcia koncertu, opowiadał, mocno pobudzony ciepłym przyjęciem publiczności, Mathias Duplessy. Architekt muzycznego porozumienia ponad sztucznie wykreowanymi podziałami.



Choć pochodzą z różnych światów i tradycji (Indie, Francja, Izrael) sprawiają, że na scenie są jednym organizmem, posługującym się wspólnym językiem. Jak słyszeliśmy wczoraj, nie rzadko improwizacji, ale wypływa ona ze szczerej i niczym nie skrępowanej radości z grania muzyki. Co ważne i dziś niestety niezmiernie rzadkie: improwizacji 'hic et nunc'. Szept, skinienie głową, zrozumiały dla bliskiej osoby gest – to wymuszało drganie palców na membranie indyjskiego bębna (niezmordowany i wiecznie uśmiechnięty Rakesh Kumar), wirujący w naszych uszach falset jowialnego Mukhtiyara Aliego (umiejętnie wzbogacającego prezentowaną paletę brzmieniową dźwiękami fisharmonii), czy w końcu akordeon (Bastien Charlery), grający unisono z trzymającym puls kontrabasem (świetny Stephen Bedrossian).



Ale tym najważniejszym, niejako przewodnikiem podczas ceremonii przejścia, był wspomniany już Mathias Duplessy i jego gitara, momentami brzmiąca Andaluzją, innym razem zdradzająca klasyczne inklinacje. Kiedy wchodził na scenę, szybko zlustrował i publiczność i wątłe oświetlenie. Kawalkada dźwięków, która wytoczyła się spod jego palców, nie potrzebowała dodatkowych ozdobników. Momentami powściągliwy, jakby odgrywał własną interpretację „Czasu Cyganów”, nagle zrywał się do galopady, rodem ze ścieżki dźwiękowej znanej z twórczości Wovenhand. Bollywood? Tak. Duplessy napisał kilka tematów na potrzeby X Muzy podbijającej Subkontynent. Takie też pojawiły się wczoraj, zdecydowanie zaakcentowane wokalizą Aliego. Duplessy, kiedy już zbliżał się do mikrofonu, barwą głosu przypominał Cave'a i jego niełatwe doświadczenia z ostatniej płyty (pieśń o mongolskim chłopcu, który stracił rodziców - Cave niedawno stracił syna, o czym opowiada na "Skeleton Tree"), by szybko zatracić się w diabelnie trudnej, choć świetnie przez niego opanowanej sztuce śpiewu gardłowego (vide jego współpraca z muzykami mongolskimi).

Publiczność? Jeśli idzie o frekwencję, dopisała. Natomiast jeśli mówimy o emocjonalnym 'feedbacku'... no cóż, cała synagoga co prawda nie tańczyła, ale koniec koncertu spowodował poderwanie się tych szczególnie naładowanych pozytywną energią płynącą ze sceny. Zresztą uśmiechy i nie mniej głośne pochwały w kierunku muzyków płynęły z ust wszystkich zgromadzonych.



Na starcie zaliczyli przysłowiowy kwadrans akademicki. Schodząc ze sceny, byli nie mniej zdziwieni reakcję publiczności niż Robin Williams w finale „Stowarzyszenia Umarłych Poetów”. O ile jednak w/w odnalazł drzwi i ukontentowany opuścił swoją klasę, o tyle zmieszani i może nawet nieco zawstydzeni muzycy, odkryli nie wyjście na zaplecze a wnękę techniczną. Nie mieli więc innego wyboru, wrócili na bis. To nie był koncert naznaczony etykietką przeciętności. Nie dlatego, że zagrali inaczej niż zwykle. Podejrzewam, że w ich wypadku setlista jest stała i niezmienna. Ale radość i szczerość z jaką uprawiają swoje muzyczne misterium sprawiła, że wczoraj udało im się przekazać to coś co jest nie do wypowiedzenia.



REKLAMA

To może Cię zainteresować