Zapach książki, smak rozmowy
Śniadanie Pan lubi jeść po francusku czy po angielsku?
- Jadam bardzo słowiańskie śniadania, lubię mleczne rzeczy, kluchy, takie ciapaje.
Lubił Pan w przedszkolu zupę mleczną z makaronem?
- W dzieciństwie nienawidziłem. Te potrawy mleczne miały dziwny zapach, którego nie potrafię odtworzyć. Kiedy przejeżdża się koło fabryki karmelu, to coś takiego się czuje w powietrzu i wtedy wszystko tak śmierdziało w przedszkolach.
To kiedy zaczął Pan lubić zupy mleczne?
- Jak mi się smak poprawił. Jako dziecko straciłem smak i powonienie, właściwie byłem inwalidą. Proces odzyskiwania tych zmysłów trwał długo. W ogóle nie czułem, tylko udawałem, że czuję. Moi koledzy wykształcili sobie wtedy sposób łagodnego obchodzenia się ze mną. Kiedyś, wówczas asystent, dziś profesor, Marcin Cieński, poszedł ze mną na spacer po Oporowie. Była wiosna. Kwiaty zaczęły kwitnąć. Chodzimy, dyskutujemy o uczonych rzeczach i w pewnym momencie desymulując, bo czułem, że w powietrzu jest coś wyraźnego, a widziałem kwiaty kwitnące, mówię - Ach, jak kwiecie pięknie pachnie! - Marcin, który jest bardzo delikatny, chwilę pomilczał, potem chrząknął raz, drugi, w końcu powiedział - wiesz, nie chcę cię Bereś obrazić, ale dzisiaj na Oporowie pompowali szambo. W którymś momencie już po trzydziestce, smaki i zapachy wróciły
Czy ten brak powonienia wpłynął na Pana poczucie smaku literatury?
- To było w czasach, kiedy smaków literatury nie potrafiłem dobrze odczuwać. Czasem mi się zdarzy, że coś czytam, co poznałem jako młody człowiek i widzę, że wtedy w ogóle nie wiedziałem o co chodzi.
Jak więc się dochodzi do smaku literackiego?
- Odpowiedź jest strasznie banalna i aż się jej wstydzę. Bardzo dużo trzeba czytać i to się musi poukładać jakoś w człowieku warstwami, przegryźć, pewnie jakaś fermentacja tam musi zachodzić. I w pewnym momencie osiąga się coś, ale nie poczucie, że się wie - tego nigdy się nie wie. Mam punkt odniesienia do tego, jak się rozpoznaje smaki literackie poprzez jury, w których zasiadałem. Przez siedem lat w Nagrodzie Nike, a teraz w Nagrodzie Angelusa. To ciekawe doświadczenie, kiedy mam obok siebie wybitnych pisarzy, literaturoznawców, krytyków, znawców kultury i widzę jak jedni te same książki uważają za świetne i wybitne, a inni za grafomanię. To też mnie nauczyło, że nie należy za bardzo wierzyć w swoje przekonanie, że coś jest dobre lub złe.
Pisarze boją się Pana? A może się podlizują? Od pańskiej opinii zależy przecież w jakimś stopniu ich kariera.
- Kiedyś badałem wydawców o informacje, o ile podskakuje sprzedaż po programie "Telewizyjne Wiadomości Literackie". Wcale nie jest tak znacznie, w każdym razie nie tak, jak u Bernarda Piveau we Francji, że natychmiast 50 tysięcy książek znika z półek. Jeśli chodzi o to jak mnie traktują pisarze, to bywa bardzo różnie. Zresztą ja też stosuje różne techniki.
Uwodzi Pan ich?
- Czasem trzeba. Ale najbardziej lubię sytuacje, kiedy oni nie kojarzą, że ja to ja. Jak się umawiamy telefonicznie, to wiedzą, że przyjedzie telewizja. Czasem nazwisko coś im mówi, a jak nie... to się dowiadują od kolegów. Wtedy zaczyna się robić źle, bo zaczynają się nerwowe telefony: a który to Bereś? Ten z Gazety Wyborczej czy ten od Konwickiego? Jak się okazuje, że ten od rozmów z Konwickim, jest gorzej. Jakie pytania będzie pan zadawał? A może pan przysłać je emailem lub faksem?. Nie wiem dlaczego pisarze wolą dostawać je faksem, może wstydzą się przyznać, że nie używają komputera? Może są z góry nastawieni jak na wojnę? Bywało, że pisarze, których lubiłem, czy do dziś cenię, a nawet kocham ich książki, przychodzili uzbrojeni, żeby ze mną powalczyć. Jest jeszcze wariant - pisarze przestraszeni. W ogóle twórcy to bardzo wrażliwi ludzie, oni się spodziewają złych rzeczy, chamskich pytań, wchodzących w świat, którego nie chcą dotykać. Bywa, że się spodziewają pytań, na które nie będą potrafili odpowiedzieć, a są ludzmi dumnymi, którzy będą odgrywali rolę człowieka, który wszystko wie i potrafi. A przecież to ja powinienem być wylękniony, bo przychodzę do słynnego pisarza, który może ze mnie zrobić idiotę.
Ukazała się właśnie Pana książka będąca zapisem spotkań w Salonie Profesora Dudka. Bywa Pan tam jako gość i prowadzący spotkania. W czym tkwi fenomen tego miejsca?
- To niezwykłe zjawisko, Siedemdziesiąt osób spotyka się co piątek, żeby dyskutować o różnych ważnych sprawach przez kilka godzin. Ten wrocławski salon jest bardzo znany w kraju, wiele osób w nim było, jeszcze więcej o nim słyszało. Kiedy na jakieś uczelni w kraju z wykładami, to często w rozmowie pojawia się temat salonu. We wrześniu będzie jubileuszowe spotkanie, na którym będzie amerykański noblista. Tematem spotkania jest relacja między filozofią a nauką - to chyba pokazuje charakter tego miejsca.
Ciężko było zredagować książkę? Profesor niechętnie dzieli tym, co dzieje się w Salonie?
- To prawda, nie pozwala nagrywać, poza wewnętrzną rejestracją. Ale z książką się udało. Zapis jest skrócony, ale tematyka jest interesująca da wszystkich - człowiek.