Joshua Redman i jego droga do saksofonowej wirtuozerii - wywiad z artystą (Posłuchaj)
(Posłuchaj pierwszej części wywiadu)
Michał Sierlecki: Moim gościem jest saksofonista Joshua Redman.
Jesteś wykształconym i bardzo utalentowanym muzykiem, ale zanim osiągnąłeś sukces uczyłeś się jako dziecko gry na instrumencie, a twoim pierwszym prawdziwym przewodnikiem po muzycznym świecie była mama. Jak wspominasz naukę w „Berkeley Centre for World Music" ?
Joshua Redman: - Nie pamiętam tych zdarzeń tak dokładnie, gdyż miałem wówczas może cztery, pięć lat. Masz rację, w pewnym sensie była moim nauczycielem, gdyż to ona mnie wychowywała, a nie mój ojciec. Mama pokazała mi różne formy sztuki i muzyki. Nigdy mnie do niczego nie zmuszała. Nie mówiła : „Chcę, byś został muzykiem", ale gdy byłem bardzo młody, ukazała mi miejsca, gdzie ludzie tańczyli, śpiewali i tworzyli teatr. Jednym z takich miejsc było „Centre For World Music". Oni uczyli muzyki i oferowali różne kursy, z reguły początkowe. Mama tańczyła do rytmów afrykańskich i indyjskich i uwielbiała to robić. Zatem chciała i we mnie zaszczepić miłość do sztuki. Nie możemy tej nauki nazwać studiowaniem w tak młodym wieku, ale zaczynałem mieć jakiekolwiek pojęcie o różnych aspektach muzyki.
(Posłuchaj drugiej części wywiadu)
- To było niesamowite. Miałem wielkie szczęście pracować ze wspaniałymi muzykami. Byli to : Pat Metheny, Charlie Haden, Billie Higgins, Jack DeJohnette, Paul Motion, Elvin Jones, McCoy Tyner, Mick Jackson. Stało się tak wkrótce po przeprowadzce do Nowego Jorku. Jeśli chodzi o Pata, nie tylko miałem przyjemnośc z nim nagrywać, ale także ruszylismy w trasę. Był dla mnie tak wspaniałomyślny i dobry. Zresztą ta trasa odbyła się pod szyldem mojego nazwiska , co było dodatkowym zaszczytem. Ale on jest jednym z największych jazzmanów, jakich znam. Jego styl i brzmienie gitary są wszędzie rozpoznawalne i wywarły wielki wpływ na innych przez ostatnie trzydzieści lat. Nauczyłem się od niego nie tylko pracy jako muzyk, ale również pewnego rodzaju profesjonalizmu. On osiągnął niebywały sukces. Chyba największy, o jakim może marzyć artysta jazzowy. Do każdej sytuacji podchodzi jednak z niezwykłym człowieczeństwem, pokorą, profesjonalizmem, nigdy nikogo nie obraził. Jest ciężko pracującym muzykiem i mimo sukcesu kroczy dalej wytyczoną ścieżką, nie wywyższając się i nie odtrącając ludzi. Kluczem jest tu praca i rodzaj odpowiedzialności. Na tym polega jego wspaniałość.
(Posłuchaj trzeciej części wywiadu)
- To muzyk o cudownym sercu. Jeden z najmilszych ludzi, z jakimi pracowałem.
Wydaje się mieć trudny charakter.
- Nie mogę tak o nim powiedzieć, po tym, czego doświadczyłem. Kilka razy graliśmy razem i to było niemal mistyczne doznanie. Jak wielu muzyków jazzowych uległem bowiem wpływom kwartetu Johna Coltrane'a , a McCoy był integralną częścią tego bandu, dlatego granie z nim było wielką frajdą.
Twój ojciec był również wielkim muzykiem jazzowym. Przez jakiś czas koncertowaliście razem. Jak ukladały się relacje między wami w tamtym okresie?
- Dorastając nie miałem z ojcem dobrych stosunków. Zbierałem jego nagrania i zawsze, gdy pojawiał się w mieście, przychodziłem na jego koncerty. Ale tak naprawdę go nie znałem. Wielokrotnie zdarzało się tak, że mogłem się z nim spotkać tylko na koncercie. Miałem jednak poczucie szacunku dla tego, co robil i jak dobrym był muzykiem. Po ukończeniu collage'u i przeprowadzce do Nowego Jorku zacząłem poznawać swego ojca lepiej głównie z tego powodu, że zaprosił mnie do swojego bandu. Zatem w latach 1991 do 1993 wyruszyłem z nim w trasę. To także była okazja do nauki i do zbudowania dobrych relacji z moim ojcem. Muzyka stała się czymś, co nas łączyło. W naturalny sposób lepiej go poznawałem. Nie mogę jednak powiedzieć, że mieliśmy klasyczne, poprawne stosunki, jakie mają ojciec i syn. Miałem już 22 lata i szczerze mówiąc dorosłem bez ojca. Dopiero z czasem udało nam się zblizyć do siebie.
(Posłuchaj czwartej części wywiadu)
- Był fantastyczny. Bardzo miły gość. Niewiele pamiętam z pracy nad „Kansas City". Wszystko działo się tak szybko. To był jedyny film, w jakim kiedykolwiek wystąpiłem. Robert Altman ma dar budowania niezwykłej atmosfery na planie. Zawsze gromadzi wokół siebie wielkie gwiazdy i świetną obsadę. Ale on tworzy nową społeczność przy pracy i ludzie chcą u niego grać.
Skończyłeś Harvard. Mogłeś być prawnikiem i wybrać zupełnie inną drogę w życiu. Czy pamiętasz ten moment, gdy postanowiłeś zostać muzykiem?
- To nie jeden moment. Było ich wiele. I często się powtarzały. Myślę, że stało się to wówczas , gdy przez kilka miesięcy miałem okazję grać z wielkimi muzykami, jak Billie Higgins, Elvin Jones, Roy Haynes i Jack DeJohnette. Graliśmy w różnych sytuacjach, ale to niesamowici perkusiści. To nie był nawet wybór. Nie wyobrażam sobie nie móc kontynuować tego, co zacząłem. Z jakiegoś powodu znalazłem się w położeniu, gdzie mogłem grać z największymi instrumentalistami tego świata. Wiedziałem , że taką szansę należy wykorzystać.
(Posłuchaj piątej części wywiadu)
- Tak. „Back East" był pierwszym albumem w trio, jaki nagrałem i „Compass" na początku miał być także prostym albumem w trio. Napisałem zresztą sporo muzyki na ten projekt. Bardzo lubię grać w takim składzie ze względu na jego otwartą formę i wolność, jaką mają wówczas muzycy. Z płytą " Compass" było tak, że chciałem ją nagrać z kilkoma składami w trio. Lecz w miarę zbliżania się daty nagrania sesji, planowałem udzial kilku basistów i perkusistów. Chcieliśmy razem nagrywać. To coś, czego jeszcze nie robiłem. Nie wiedziałem, jak się do tego zabrać. Zatem trochę zawierzyłem losowi. Wiedziałem, że zagra ze mną czterech świetnych muzyków. Z dwoma miałem już wcześniej styczność. To Larry Grenadier, Reuben Rogers, Brian Blade i Greg Hutchinson. Postanowiłem nie planować niczego i dać się ponieść procesowi wspólnego tworzenia w celu sprawdzenia, co się wydarzy. Zaryzykowałem, uznając, że jeśli się uda, to dobrze, jeśli nie, trudno.
Napisałeś aranżację na podwójne trio do pierwszej części „Sonaty księżycowej" Beethovena. Co skłoniło cię do sięgnięcia po klasykę?
-Nie mam zbyt wielu doświadczeń związanych z muzyką klasyczną. Ostatnio sporo jej słucham. W przypadku Beethovena na początku było to po prostu ćwiczenie, wprawka, której się podjąłem. Nie planowałem utworu na płytę. Starałem się nauczyć harmonii tej partii muzyki, która jest fenomenalna, pełna duszy, rozwagi i dramaturgii. Bardzo dobrze funkcjonuje tu zjawisko progresji. Chcialem to opisać i wydestylować do trzech różnych głosów. Zaczęło się od ćwiczenia, a kiedy miałem pomysł na podwójne trio, spróbowałem rozpisać to na saksofon i dwie linie basu. I nawet po nagraniu nie myślałem , że ten fragment trafi na album. Jednak pasował do brzmienia całości.
(Posłuchaj szóstej części wywiadu)
- Myślę , że może mieć. Nie twierdzę , że akurat moja, bo się nad tym nie zastanawiam podczas grania. Staram się wyrazić siebie tak szczerze i wyraźnie, jak tylko potrafię. Jeśli to działa jakoś na ludzi, to wspaniale. Ale nie mogę mysleć o swej muzyce w innym znaczeniu, bo jest ona osobistą refleksją i niech taką pozostanie.
Dziękuję za rozmowę.
- Ja również.