Zombieland (****)

Jan Pelczar | Utworzono: 07.12.2009, 08:33 | Zmodyfikowano: 07.12.2009, 09:04
A|A|A

Film jest średni, ale dobrym czynią go odwołania i aluzje.

Miejsce szczególne zajmuje tu hołd dla Billa Murraya. Tak jest z wieloma współczesnymi komediami, które powstają w Stanach. Prym wiedzie tu Judd Apatow, którego „Supersamiec” i „Wpadka” nie byłyby tak intrygujące, bez przewijających się w obu filmach odwołań do „Gwiezdnych wojen” oraz specyficznych bohaterów, którzy równie mocno żyją w świecie rzeczywistym, co wśród odwołań do młodzieżowych rytuałów i filmowych interpretacji.

To, co widzieliśmy w kinie jest dla nas równie istotne jak to, co spotkamy na swojej drodze.

Dlatego każdy z nas – współczesnych kinomanów – wie, jakby się zachował gdyby świat zmienił się w tytułowy Zombieland. Nie trzeba żadnych wstępów – stan rzeczy przyjmujemy do wiadomości jeszcze przed czołówką, a pierwsza sekwencja to lista reguł, którymi kieruje się główny bohater. To neurotyczny, wychudzony nastolatek, który wie jak uciec żywym umarłym i na co trzeba uważać, przemierzając zombie-krainę.

Grający główną rolę Jesse Eisenberg zdaje się być kolejnym wcieleniem postaci znanych z „Juno”, czy „Supersamca”. Realne nawiązanie to zaś jego poprzedni film - „Adventureland”, komedia o dorastaniu, którą z nowym filmem łączy nie tylko podobny tytuł i odtwórca głównej roli, ale także park rozrywki.

Miejsce akcji w „Adventureland” to cel podróży w „Zombieland”. Oba filmy połączą też lata osiemdziesiąte – dekada opisana w „Adventure” powróci jako pop-kulturowe odwołanie w świecie opanowanym przez zombie.

Debiutujący w fabule reżyser Ruben Fleischer, który wcześniej pisał „Fantasy Factory” i realizował kilka odcinków talk-show Jimmy’ego Kimmela postanowił odwołać się nie tylko do filmów o zombie, ale także do kultowej horror-komedii wszechczasów „Ghostbusters”, która miejscami jest tak kiczowata, że aż cudowna.

„Pogromcy duchów” to również obrazkowy słownik dla badaczy lat osiemdziesiątych.

W „Zombieland” to sposób na oddanie hołdu Billowi Murrayowi. Aktor gra samego siebie w niespodziewanym epizodzie, bez którego film byłby zaledwie przeciętną komedią nowej fali hollywoodzkich gag-masterów. Murray odpowiada swoim fanom na różne pytania i pokazuje, że potrafi śmiać się sam z siebie. Czy czegoś żałuje?

Może Garfielda.

Woody Harrelson, który jest towarzyszem broni głównego bohatera po latach może w podobnym występie powiedzieć, że żałuje roli w „2012”. Tam miał być humorystycznym akcentem – nawiedzonym prorokiem. Komediowy obwieś z charakterem wyszedł mu dopiero w „Zombieland” – kowbojski twardziel pije whisky z gwinta, ale jest łasy na ukochaną słodycz. Nieufny, ale da się oszukać parze nastolatek. Będzie chciał się zemścić, ale ponownie nie będzie mógł oprzeć się ich urokowi. A początkowa nieufność do młodego towarzyszy podróży zmieni się w męską, szorstką przyjaźń. Tak oczywista w kinie relacja w duecie Harrelson - Eisenberg wypada świeżo – to niemało, jak na komedię o świecie żywych trupów.

„Zombieland” doczeka się kontynuacji, ale już pierwsza część to ciekawy punkt do spojrzenia w filmową przyszłość. Abigail Breslin, która gra jedną z nastolatek, szybko wyrosła z roli „Małej Miss” i może być ciekawą aktorką. Emma Stone, jako młodzieżowa femme fatale może zaś już teraz zostać dopisana do listy gorących gwiazdek Fabryki Snów.

Bohaterki obu młodych aktorek przeżyją w „Zombieland” historie z morałem, ale w zdemoralizowanym świecie szybko mogą o tym zapomnieć. Widzom zostają zakazane przyjemności - guilty pleasures (tak brzmi lepiej).

Tagi:
REKLAMA