"Friends with benefits" - recenzja
Fot. mat. prasowe
Film z Justinem Timberlakiem i Milą Kunis dopełnia swoistej trylogii o seksie bez zobowiązań. W polskim tytule nazwano taki układ „To tylko seks”, w oryginale mówią na to „Friends with Benefits”. Wcześniej obserowaliśmy dwie takie historie - Jake Gyllenhaal i Anne Hathaway, a w tle rewolucja viagry i być może nieuleczalna choroba. Film „Love and Other Drugs”, „Miłość i inne używki” był dość melodramatyczny i zawiódł, bo nie wykrzesał potencjału komediowego ze ślicznych aktorów, jak się jednak okazało był najbardziej odważny w pokazywaniu nagości. W innej komedii, w której o seksie mówi się właściwie bez ustanku, Natalie Portman trzymała na dystans zakochanego w niej Ashtona Kutchera. „No Strings Attached”, przetłumaczony u nas na polsko-angielskie „Sex Story” był o wiele śmieszniejszy od wersji melodramatycznej, ale tylko żarty ratowały mocno przerysowaną fabułę i równie ostro ciosane aktorstwo.
„Friends With Benefits” to propozycja trzecia i jest z całej przypadkowej serii zdecydowanie najlepsza. Zostaje to, co najbardziej charaktetystyczne. Znów jako pierwszy zakochuje się chłopak. Justin Timberlake, po sukcesie swojej drugoplanowej kreacji w „The Social Network” teraz udowadnia, że jest w stanie udźwignąć główną rolę w lżejszym repertuarze, Mila Kunis wiarygodnie wypada jako jego łóżkowa i emocjonalna partnerka. Razem tworzą duet, który z urokiem ogrywa konwencjonalne chwyty komedii romantycznej. Czy tak wygląda współczesny duet Tom Hanks-Meg Ryan? Z pewnością równie mocno, jak w „Masz wiadomość” czy „Bezsenności w Seattle” próbowano oddać nowojorski rytm. Komedie romantyczne pozwalają śledzić upływ czasu na przykładzie gadżetów. U Nory Ephron Tom Hanks był pionierem złej nowoczesności, wysyłając listy z komputera i zamykając kameralną księgarnię. U Willa Glucka główni bohaterowie żyją już w społeczeństwie obrazkowym. Komunikują się za pomocą zdjęć w smartfonach, a na własne emocje oddziałują, powołując do życia flashmoby.
Justin Timberlake jest w filmie dyrektorem artystycznym „GQ” i po raz kolejny widzimy na kinowym ekranie, że ta praca sprowadza się do podejmowania najtrudniejszej decyzji świata – okładka z lewej, czy okładka z prawej. Mila Kunis gra headhunterkę, która upolowała Timberlake’a dla magazynu, wyłowiła go oczywiście ze świata blogów i odkrywczych stron internetowych. Nie byli przyjaciółmi od lat, jak mógłby sugerować tytuł i zabawna sekwencja otwarcia. W montażu równoległym pojawia się Emma Stone. Reżyser filmu najwyraźniej nie mógł odmówić sobie przyjemności współpracy z gwiazdą jego poprzedniego filmu - „Easy A”, „Łatwa dziewczyna”. I trudno mu się dziwić. Z taką samą gracją jak w owej młodzieżowej komedii prowadzi też, u boku rozświergotanego powiadomieniami tekstowymi pierwszego planu, karykatury w wykonaniu doświadczonych aktorów. Na drugim planie nie wyszedł jedynie przerysowany gej Woody’emu Harrelsonowi. Znacznie lepiej nieodpowiedzialną matkę głównej bohaterki gra Patricia Clarkson, a chorego na Alzheimera ojca głównego bohatera Richard Jenkins.
W tercecie komedii romantycznych o seksie bez zobowiązań „Friends with Benefits” są niestety jedyną, która nawiązuje do ulubionego obecnie w Hollywood gatunku komedii familjno-romantycznych. I to są najsłabsze momenty filmu. Nie pomaga nawet udział Dharmy, czyli Jenny Elfman, a to przecież „Dharma i Greg” jest królową serialowych komedii romantycznych. Nie udało się też za bardzo rozśmieszyć wprowadzeniem na kinowe salony najmłodszego z Dunphych, czyli Nolana Goulda, zbyt podobną ma rolę, do swojego serialowego wcielenia z „Modern Family”. Justinowi Timberlakowi znów kazano zaś podśpiewywać, co lepiej komponowało się z fabułą w „Bad Teacher”, Film, nazwany w Polsce obcesowo „Złą kobietą”, był komedią bardziej płaską i wulgarną, Cameron Diaz grała nauczycielkę bez powołania, ale w komedii z założenia tandentnej uchodzi więcej, niż w filmie, który ma aspirację dołączyć do najświetniejszych w danej konwencji.
I chociaż „Friends with Benefits” oceniam jako propozycję dużo słabszą niż wciąż obecne na ekranie „Crazy, Stupid, Love” to również zdecydowałem się na cztery gwiazdki. Za co? Za żarty z konwencji właśnie – z Katherine Heigl i George’a Clooneya, za całą sekwencję nowojorskiego powitania, za wielką liczbę scen, które przypominają błyskotliwe skecze z „Saturday Night Live” i za fikcyjną komedię romantyczną z Jasonem Segelem. Po raz pierwszy także napisy końcowe inspirowane są możliwościami smartfonów, a po nich jest jeszcze jedna zabawa z konwencją. Na randkę może niekoniecznie, ale z przyjaciółką – why not. „To tylko seks”. I ma energię, dzięki której szybko się nie zasypia.
Posłuchaj recenzji: