"Marley" ***** (Recenzja)
Na początku żałuję, że wielu potencjalnych widzów nie zobaczy dokumentu Kevina Macdonalda w kinie. Poniedziałkowe seanse, zorganizowane o jednej porze w większości polskich Multikin, były jak święto, ale nie zostaną powtórzone. O
dalszej drodze rozpowszechniania dystrybutor filmu „Marley” milczy.
Samo zróżnicowanie poniedziałkowej widowni może świadczyć o tym, że zainteresowani znaleźliby się w wielu grupach docelowych. A niezainteresowani też powinni film zobaczyć. Priorytety, na które zwracał uwagę tytułowy bohater, nadal są lekceważone.
Ikona sobie, życie sobie. Reżyser powtarza: „nie jest przypadkiem, że
podobizna Boba Marleya wisi na ścianie niemal każdego studenta”.
Dokument próbuje wyjaśnić ten fenomen. Wydaje się przy tym znakomicie
oddawać ducha zarówno muzyki jak i filozofii życiowej swojego bohatera. Szczególnie radośnie zareagowałem na fragmenty, pokazujące Marleya jako zapalonego piłkarza. W filmie nie mówią o jego sympatiach klubowych, ale wieść niesie, że
chociaż w Londynie zamieszkał w dzielnicy Arsenalu, to trzymał za
Tottenhamem. Jak typowe było dla niego to zachowanie, pokazują fragmenty
z czasów spędzonych w Kingston, kiedy Marley miał przyjaciół po obu stronach politycznej barykady. A było to w czasach rozlewu krwi. Nie wzięła się jednak z niczego fascynacja Marleyem, której dorównać może jedynie ikoniczny status Che Guevary.
Film Macdonalda jest spojrzeniem nie tylko od strony pop-kultury, przypomina
też afrykańskie zaangażowanie muzyka. A to na zapomnianym kontynencie
budzi do dziś największy podziw. „Marley” zaczyna się w porcie, z
którego przed wiekami transportowano niewolników. Tytułowy bohater zwany był w dzieciństwie mieszańcem, czuł się gorszy, jako nieślubne dziecko białego żołnierza. Przypadek sprawił, że odnalazła się w jego życiu przyrodnia siostra,
poznamy ją jako jednego z rozmówców. Pozostali to galeria
najważniejszych osób z rodziny, grupy The Wailers, szerszego świata muzycznego i miłosnego.
Barwne historie opowiadają prawniczka, kochanka, która została Miss
Świata, dwójka z całej gromady dzieci. Wybór i montaż sprawiają, że
bliżej „Marleyowi” Macdonalda do hagiografii niż filmowego śledztwa, ale odbioru ten fakt nie zakłóca, fałsz się nie wkrada. Z relacji,
które opisywane są jako czyste i wznoszące się ponad normę, wyziera
czasem toksyczny rąbek tajemnicy. W wielu wypadkach zamiast puenty otrzymujemy uśmiech Marleya, fragment koncertu, frazę z utworu. I
to ciągle działa. Poezja była prosta, muzyka nieskomplikowana, ale
znaczenie docierało głęboko. Kiedy popłynęły fragmenty mej ukochanej
„Redemption Song” dostałem gęsiej skórki. Szczególnie, że ilustrowano
nimi podróż do bawarskiego ośrodka medycyny holistycznej, w którym
podjęto ostatnią próbę ratowania chorego na raka muzyka. Wspomnienie
srogiej zimy budzi mimo wszystko uśmiech, a spojrzenie na ostatnie
fotografie budzi komentarz z innej muzycznej beczki, jasny, choć
banalny: te oczy nie mogą kłamać. Jeśli mówić kiedykolwiek o metafizyce w kinie, to mówić wtedy.
Po mojej lewej stronie w sali kinowej siedziało starsze małżeństwo.
Pan był z pewnością wieloletnim fanem, bo w trakcie seansu szeptał
żonie na ucho dodatkowe szczegóły z biografii, prostował nieścisłości,
gdyby mógł, odtwarzałby pewnie kolejne elementy dyskografii, zapełniając muzyczne białe plamy. Film trwa ponad dwie i pół godziny,
ale to wciąż za mało, by ogarnąć dorobek króla reggae. Muzyka nie
cichnie nawet na chwilę, widz obejrzy fragmenty najważniejszych
koncertów, pozna znaczenie niektórych słynnych fraz. A w domu może to przeżyć jeszcze raz, dzięki wydanej na dwóch płytach ścieżce dźwiękowej, dostępnej
również w wersji na winyle. Po mojej prawej stronie siedziała mama z
nastoletnim synem. Oboje odkrywali podczas seansu prawdziwą twarz ikony,
poznawali go bliżej, dziwili się nieznanym szerzej fragmentom
biografii, wzruszył ich finał, w którym młodzi ludzie z całego świata
śpiewają razem „One Love”, figurujące w oryginalnym podtytule filmu. I
lewica i prawica wychodziła z kina w aurze unikalnej energii, Marley znów zbliżył ludzi do siebie. Nie szkodzi dopowiadanie znawców – film wyprodukowany m.in przez Ziggy’ego Marleya pewnych faktów nie porusza, niektórych pytań rozmówcom nie zadaje.
Forma jest tradycyjna, ale zarówno wywiady, jak i archiwalia ogląda się z
zapartym tchem. Nie szkodzi też zadziwienie nowicjuszy – dzisiaj słowa o
jednoczącej sile muzyki brzmią naiwnie. Trudno wyobrazić sobie
współczesnego piosenkarza, jakiegokolwiek gatunku, który gromadzi tłumy
pod sceną w stolicy i wytwarza taką presję na politykach, że Donald Tusk
i Jarosław Kaczyński nie mają wyjścia i ściskają sobie
na scenie dłonie. W Polsce takie rzeczy tylko po śmierci papieża.
Polityczne pojednanie za życia – bezcenne, ale niemożliwe. Sceny z
Jamajki przypominają koncert „One Love” i moment, w którym Marley złączył ręce politycznych wrogów – Michaela Manleya i Edwarda Seagi. Idealizm
jeszcze się gdzieś zdarzy, ale rzadko występuje w takiej mocy. Bob
Marley ją miał, chłopięcy urok też. Aż do końca, bez względu na
ścigającą się ze sobą liczbę przebojów muzycznych i podbojów miłosnych.
Na końcu żałuję, że nie urodziłem się dziesięć dni wcześniej. Byłbym chociaż
przez jeden dzień na tym samym świecie co Bob Marley. Skoro jednak
uparł się, by z trzydziestu sześciu lat uczynić wieczność, to teraz musiał posłuchać, co miała do powiedzenia osoba, która nie
zaznała tego szczęścia, ale wie, że nawet 36 lat wystarczy, by połączyć ludzi w najważniejszy ze sposobów. Szczególnie jeśli jest się outsiderem.