Bitwa pod Wiedniem (Recenzja)
Po wejściu na ekrany „1920 Bitwy warszawskiej” wydawało się, że wiele wody w Wiśle upłynie, zanim obejrzymy gorszą próbę zawojowania polskich kin filmem historycznym. Minął zaledwie rok. Przed premierą dziwiło mnie, że producenci „Bitwy
pod Wiedniem” nawiązują stylistyką plakatu do wychłostanego przez
większość krytyków filmu Jerzego Hoffmana. Pokaz prasowy rozwiał
wątpliwości: włoski reżyser Renzo Martinelli może jedynie aspirować do
poziomu, który stał się w ostatnich latach normą dla twórcy filmowej
„Trylogii”. I nie w braku 3D tkwi problem, chociaż okropna jakość
wizualna filmu każe się zastanowić, jak to możliwe, że powstał on w XXI wieku.
Obraz
przypomina skopiowaną z VHS, celowo nieostrą, zamgloną i pokolorowaną
wszelkimi odcieniami kiczu fototapetę. Oglądamy pejzaże gór,
słoneczników i wędrujących wojsk – wszystko rozmyte.
Tak wyglądały filmy historyczne, których wagony obowiązkowo dokładano
polskim telewizjom przy okazji zakupu hitów i arcydzieł. Katowano nimi
później widzów z okazji świąt, jubileuszów i weekendowych poranków. Albo
puszczano wieczorami z wyczerpania telenowel i japońskich kreskówek na
kanale Polonia 1. Już spojrzenie na repertuar kinowy owej stacji powinno
dać polskim filmowcom do zrozumienia, że nie każdy Włoch z kamerą to
Fellini, Moretti, czy Bellocchio. Potwierdzenie przyszło nie tak dawno,
wraz z produkcjami filmów o Janie Pawle II.
Pamięć o polskim
papieżu powraca także w „Bitwie pod Wiedniem”. Głównego bohatera, ojca
Marka z Aviano, wyposażono w dwa atrybuty. Jednym z nich jest krzyż
pontyfikalny Jana Pawła II. O drugim strach wspominać – to wilk, duch z
zaświatów, anioł stróż mnicha. Ilekroć pojawia się na ekranie, bądź
słychać w tle jego zawodzenie, tyle razy myślałem, że Martinelli
nakręcił „Skowyt 4: mój brat jest dżihadystą” i winien jest
odszkodowanie Philippe'owi Morze. Gdy pojawia się na ekranie ulubienica
Kary Mustafy, bądź głuchoniema chrześcijanka porzucona przez
muzułmanina, wówczas wydaje się, że za chwilę usłyszymy krzyk rodem z
horroru. Niektóre dialogi pasowałyby zresztą i do tego gatunku –
ostrzegawcze „Turkowie, Turkowie nadchodzą”, filozoficzne „300 000
dukatów to nie to samo, co 300 000 ludzi” i prorocze „Widzę krew, dużo
krwi”. Co w jej morzu robią Polacy? Próbują ładnie złapać się sztandaru.
Pojawiającemu się na koniec z odsieczą Jerzemu Skolimowskiemu w roli
króla Jana III Sobieskiego wychodzi to jeszcze jakoś, ale Wojciech Mecwaldowski, Daniel Olbrychski i Borys Szyc dostali upiornie groteskowe epizody. Wspomniany
sztandar, jak już po pierwszych zwiastunach, i bez specjalnego wysiłku,
wyśledzili internauci, to współczesne polskie godło. Nie do końca
wiernie odtworzone. Producent tłumaczy, że zależało mu na rozsławieniu
współczesnej Polski za pomocą dawnych dokonań. By w końcu nie kojarzono
nas wyłącznie z klęskami. W obrazie z wilkiem w roli opatrzności to
niedźwiedzia przysługa – sam film jest klęską dojmującą, a wśród
historycznych gaf sztandar też utonie.
Nieścisłości da się
jeszcze wytłumaczyć, najgorsza jest nachalna gra pod publiczkę
skojarzeniami ze współczesnością. O ile ojca Marka mamy skojarzyć z
polskim papieżem, to Kara Mustafa w jednostajnej kreacji znanego z
„Hannibala” Enrico Lo Verso kojarzy się z zapiekłymi wyznawcami dżihadu.
Sięgnięto też po skojarzenie z najgorszym momentem współczesnych
relacji chrześcijańsko-muzułmańskich. Międzynarodowy tytuł filmu to „11
września 1683”. Datę wykorzystano do podsycenia napięcia. Tyle, że bitwa
rozegrała się we wrześniu, ale dwunastego. To niejedyne nadużycie ze
strony twórców filmu. Muzułmanie to właściwie bez wyjątku ludzie
okrutni, gotowi poświęcić wszystko dla krzewienia swej wiary.
Chrześcijanie są z kolei wyrozumiali, a jeśli zagubią się w
nietolerancji i pysze, to znajdują oparcie w mądrości duchownych.
Przykładem najbardziej rozbudowane role polskich aktorów: Piotra
Adamczyka, który, popiskując, robi z króla Leopolda błazna, oraz Alicji
Bachledy-Curuś wychodzącej obronną ręką z papierowej roli księżnej
Eleonory Lotaryńskiej.
Obserwując wyznaniową wojnę
sprowadzoną z ziemi włoskiej do Polski w wymiarze kiczowatego widowiska,
zachowuję wiarę w mądrość i dobry smak widzów. I wieszczę, parafrazując
refren filmowej świętej wojny, że prędzej wszystkie kina będą meczetami, niż „Bitwa pod Wiedniem” osiągnie sukces.