MIŁOŚĆ ****** (Recenzja filmu)
Kameralne arcydzieło. Fani Michaela Hanekego powiedzą,
że to nie jest jego najlepszy film i będą mieli rację. Nie stoi to
jednak w sprzeczności z werdyktem krytyków i jurorów, którzy uznali
„Miłość” za obraz równoważny z wielkimi dziełami literatury. Georges i
Anna tworzą związek, który stanowi jedność, nie potrzebuje świata
zewnętrznego, a jako taki organizm należy do przeszłości – nie zdarza
się dzisiaj, przychodzi z wczoraj. Pokazują to dobitnie filmy o miłości
tworzone współcześnie przez twórców od Hanekego o lata młodszych – by
wymienić „Wstyd”, „Na zawsze Laurence”, nawet „Jeszcze dłuższe
zaręczyny”. 70-letni Austriak chciał nakręcić love story na miarę
własnego pokolenia, dotykając tabu kina popularnego – starości i
śmierci. Wystawia widza na osobiste i bolesne doświadczenia głównych
bohaterów, przechodzi na pozycję klasyka. Filmowanie bohaterów w jednym
mieszkaniu sugerowałoby teatralność całości. Mistrz Haneke kieruje kamerą i montażem w sposób genialny – scena karmienia na przykład rozgrywa się
z jednej strony melodramatycznie, z drugiej przesuwa widza na skraj
fotela, niczym hitchcockowski thriller.
„Miłość” wpisuje się w
historię kina genialnymi kreacjami aktorskimi. Emmanuelle Riva i
Jean-Louis Trintignant dostali w Cannes zasłużone nagrody aktorskie.
Riva była jak księżniczka z bajki, gdy 50 lat temu prezentowała na tym
samym festiwalu słynny film ze swoim udziałem „Hiroszima, moja miłość”.
Dla wielu kinomanów zniknęła potem z rejestru, jak gdyby kontynuowała
długą i szczęśliwą karierę bez uniesień. Grała m.in. u Kieślowskiego i
Melville'a, ale żadna ze znakomitych kreacji nie miała siły i prawdy
ostatnich dni Anny z „Miłości”. Riva składa widzom ofiarę ze swojej
kreacji. Pierwsze uderzenie ciepła przychodzi wraz ze sceną, w której
jej bohaterka przestaje reagować na otoczenie, nie słyszy dźwięków. Po chwili nic nie pamięta,
dziwi się zaniepokojonemu mężowi. To pierwszy sygnał, że szczęśliwe
życie kochającej się pary powoli dobiega końca. Bólu uczestniczenia i
współuczestniczenia w procesie odchodzenia nie złagodzi nic. Haneke
unika rozpraszania widza pobocznymi wątkami, dodatkowymi kontekstami.
Nawet córka (grana najoszczędniej jak można przez Isabelle Huppert) nie
ma z nimi wielkiego kontaktu. Żyją dostatnio, w centrum Paryża, nie
dotyczą ich kwestie społeczne, nawet temat eutanazji można wywołać dopiero po namyśle, bardziej jako skutek uboczny.
Sensacja, przekonania – to pozostaje na drugim planie.
O tym, że Anna umrze i jak się to dokona, wiemy od początku, od sceny
otwarcia. Haneke tym razem nie prowadzi z publicznością funny games, nic
nie pozostaje ukryte, ale napięcie odczuwamy w każdej scenie, oczekując
niejako wyprawy na siódmy kontynent. Liczy się każdy gest, każda
codzienna czynność. Najważniejsza jest tytułowa miłość. Zamiast seksu
mamy intymność opieki paliatywnej. W takim kontakcie i dotyku nie
brakuje czułości, jest też pole do napięć oraz iskra dla kłótni i
upokorzeń. Strażnikiem relacji kinomanów z ekranową parą staje się
Trintignant. Jego Georges towarzyszy w cierpieniu ukochanej, ale musi
też stawić czoła oczekiwaniom świata zewnętrznego. Zamiast ze śmiercią,
zatańczy przed nami z gołębiem. Symboliczna scena, widać w niej geniusz
twórcy filmu. Haneke potrafi banalne zdarzenie przekuć w ekranowe
zjawisko, dotykające lęków i oczekiwań, wniesionych na salę kinową przez
widzów. Georges i Anna są jednymi z nas, po raz pierwszy widzimy ich,
gdy zasiadają na widowni sali koncertowej. Muzyka Schuberta będzie
towarzyszyć obrazowi w kolejnych dniach, kiedy choroba wystawi bohaterów
na próbę. Ich uczucia, relacje zostają na pierwszym planie do końca. Autor „Białej wstążki” porzuca dla nich społeczne i cywilizacyjne diagnozy.