POKŁOSIE ** (Recenzja filmu)
fot. mat. prasowe
Pokłosiem najnowszego filmu Władysława Pasikowskiego jest jedynie medialna dyskusja niskich lotów, podważająca samo prawo bytu produkcji na temat Polaków, którzy zabijali Żydów w czasie II wojny światowej. Zabrakło woli, czasu i miejsca, by przyjrzeć się „Pokłosiu” od czysto filmowej strony. Warto nadrobić zaniechanie. Z bliska widok jest brzydki. Widać to od pierwszej sceny, gdy z samolotu wysiada gromada brzydkich, źle ubranych. Władysław Pasikowski zatrzymał się w latach 90. XX wieku i przedstawia nam dzieło sfilmowane w sposób dziś już nieco archaiczny, wypełnione estetyką dekady plotera i banera. Najpiękniejsze w świecie „Pokłosia” są przedwojenne macewy, olbrzymie płyty nagrobne z napisami w języku hebrajskim, które odzyskuje po wsiach Podlasia miejscowy chłop. Co powoduje Józefem Kaliną, solidnie sportretowanym przez Macieja Stuhra?
I dlaczego sąsiedzi są wściekli, gdy z dróg, wylewek i podmurówek wydobywa on kamienne tablice? Z misją wyjaśnienia tej zagadki przybywa Franciszek. Brat Józefa wraca po 20. latach z emigracji w Chicago. Widz wie zdecydowanie więcej od Franciszka. Bohater, którego Ireneusz Czop gra zapewne w zastępstwie Mirosława Baki, prawdy nie potrafił wyciągnąć nawet od bratowej, która do Jackowa poleciała wraz z dziećmi, ze strachu przed sąsiadami albo ze wstydu spowodowanego przemianą męża. Scenariusz ma podobno blisko dekadę temu. Szkoda że po drodze nie uległ przemianom i poprawkom. Gdyby film powstał na początku wieku, tuż po zatonięciu okrętu podwodnego Kursk, o którym słyszymy w taksówce, wiozącej Franciszka Kalinę z lotniska Okęcie, wówczas moglibyśmy symbolicznie zanurkować w poszukiwaniu własnego narodowego zaniechania. Prawda, do której dotrą w końcu bohaterowie pokrywa się z rekonstrukcjami wydarzeń z Jedwabnego. Jeśli porusza widza, to ciężarem samego tematu, a nie talentem twórców filmowego dramatu. Po latach kolejnych sporów i dyskusji nie dowiadujemy się z „Pokłosia” niczego nowego – ani o sobie, ani o innych. Nie przeszkadza to jedynie publicystom, którzy sam film traktują hasłowo. Im do debaty wystarcza poziom fabularyzowanej czytanki. Mieliśmy już takie przypadki zarówno w polskim kinie historycznym (nominowany do Oscara film „Katyń”), jak i w temacie Jedwabnego (nagrodzony Nike dramat „Nasza klasa”).
Wiedza na temat zajść, które stanowią temat thrillera, otwiera przed widzem szerokie jak stodoła drzwi z napisem SUSPENS. Władysław Pasikowski postanawia je wyważyć przy pomocy środków języka filmowego, które przyrównać można do wideł, łopaty, a nawet siekiery. Obecność tej ostatniej zaznaczono w pierwszej scenie spotkania braci Kalinów. Jasne jest, że powróci później, na prawach teatralnej strzelby. Zostanie wtedy wytrącona z rąk bohaterów, dopełniając argumentu, że postaciom z „Pokłosia” brak charakteru. Na tle „Domu złego” sprawa siekiery rozdziela dwa thrillery o sprawie polskiej. Film Smarzowskiego to thriller A, gdzie wszystko jest logicznie poukładane, motywacje bohaterów się zazębiają, a na znajomym politycznym tle zarysowano fikcyjne tajemnice różnej wagi. Film Paskiowskiego to thriller B, tu bohaterowie biegają często bez ładu i składu, niczym w amoku, ich motywacje są niezrozumiałe dla nich samych, a na znajomym historycznym tle opowiedziano o mechanizmach społecznych, eksploatowanych tygodniami przez popularne seriale i programy typu talk & show.
Dlaczego Franciszek Kalina wszystko gubi? Po co ten wytrych, w postaci paczek papierosów, by można było wykrzyczeć w ekran widzom: uwaga, bohaterów ktoś śledzi. Za pierwszym razem bieganie po lesie i cienie w krzakach mogą jeszcze przywołać odrobinę napięcia, szczególnie jeśli pamiętamy pierwszą scenę serialu „Glina”, ostatniej udanej produkcji Pasikowskiego. Gdy paczka z ubraniami gubi się ponownie, gdy na scenę wkracza samochód widmo – do odnalezienia w pierwszej szopie, do której bohater zdecyduje się zajrzeć – wtedy thriller przemienia się w kpinę i farsę. Jedyna szansa na skok adrenaliny dla kinomana – wyobrazić sobie, jak Pasikowski realizuje scenariusz „Zodiaca”, albo jak wycina dialogi z „The Social Network”. Tak, by wszystko było bardziej zrozumiałe. Scenariusz „Pokłosia” czerpie zapewne z tej samej puli językowej, co serial „Ranczo”. Mogę się mylić, bo znam tylko jedną kinową odsłonę popularnej w Polsce serii, ale wyjaśnienia „na azbeście robiłem”, „wy mnie tu Kaliny sprawiedliwości uczyć nie będziecie” uznałem za swojskie budowanie pomostu z masową publicznością. Ciekawe, czy nie będzie miała ona zastrzeżeń wobec swobodnego traktowania wiejskich obyczajów.
Mój kolega do dziś nie może zrozumieć, co za zboże młócą Kalinowie w noc przed dniem, na który zamówili kombajn. Nie znam się na rolnictwie, więc nie odpowiem. Może zeszłoroczne? W końcu w międzyczasie Józef zajęty był dźwiganiem dwustukilogramowych macew na własne pole. I udało mu się ten fakt dość długo zachować w tajemnicy przed bratem, chyba tylko i wyłącznie dla dobra sceny, w której Franciszek odkrywa tajemnicze hobby brata. Być może dzięki jego przeżyciom część widzów również zmieni swoje nastawienie. Franciszek na początku mówi per „żydki”, opowiada o „parchach z Chicago” i wszędzie widzi ich moc. Potem sam siebie łapie za język i poprawia, a jak wiadomo zmiana słownictwa to pierwszy krok do trwalszej zmiany. Widać to w sprowadzonej do konfliktu relacji proboszcza z wikarym, która jest wizją podziału polskiego kościoła. Rozpisany na proste, zgrabnie wykonane role Jerzego Radziwiłowicza i Andrzeja Mastalerza konflikt ma zdecydowanie zbyt pompatyczny finał. Proboszcz odchodzi niczym papież, a bojówki wikarego biorą krwawy odwet. Ale to jedyna obserwacja „Pokłosia”, która wychodzi poza historyczne świadectwa. Inna sprawa, że nawet proboszcz nie grzeszy inteligencją, skoro przegapia w miejscowym archiwum to wszystko, do czego Franciszek dociera w jedno popołudnie. Mina archiwisty, który dopiero w wieku emerytalnym odkrywa tajemnice własnego składu map i ksiąg wieczystych – bezcenna. Kilkudziesięcioletni sekret do rozwikłania z pomocą kilku linijek i kombinacji cyfr? Jaki kraj, takie tabu – powiedziałaby pewnie Lisbeth Salander.
„Polacy, którzy nienawidzą sąsiadów” – to mógłby być podtytuł „Pokłosia”, gdyby Pasikowski nie wziął sobie do serca słów filmowego rodzeństwa. – Nic się nie zmieniło – mówi na powitanie Franciszek. – A co się miało zmienić? – odpowiada zdziwiony Józef. Identycznie jest z filmowym wehikułem Pasikowskiego. Nic się w nim nie zmieniło. Język filmowy przestał ewoluować. A upływ czasu wpływa na jakość działania, co próbuje wytłumaczyć w „Pokłosiu” operator kombajnu – „Człowiek się zużyje. A co dopiero maszyna”. Jedyny wyjątek to bohater Roberta Rogalskiego. Stary aktor zagrał Malinowskiego i opowiedział do kamery prawdę o Jedwabnem. Wstrząsający staje się znów nie finał filmu, a relacja świadka, którym Rogalski naprawdę był. Dla równowagi zmarnowano potencjał Danuty Szaflarskiej. Jej relacja została wyrecytowana, jakby przeklejono ją ze scenicznych adaptacji przywołanej już powyżej „Naszej Klasy” Tadeusza Słobodzianka. Czy krytykuję „Pokłosie” z przekory? Odpowiem słowami Franciszka Kaliny: „Przekora? Nie. Prawda. Tylko prawda. I sprawiedliwość dla wszystkich”.