KOCHAM RADIO **** (Recenzja)
Co ma wspólnego kino z radiem? Magię. Ileż to razy czytaliście w recenzjach o „magii kina", ileż to razy słyszeliście zwrot „magia radia". Wykorzystując jedne czary do opisania drugich Nicholas Phillibert zrezygnował z jakichkolwiek sztuczek. Przez rok podglądał i rejestrował pracę w gmachu publicznego radia w Paryżu.
Przy bulwarze Kennedy'ego jest siedziba Radio France, ale reżyser skupił się głównie na pracy twórców anteny France Inter. W tej rozgłośni przeważa słowo mówione, ale nie jest to stacja jedynie informacyjna. Różnorodność produkowanych audycji z pewnością będzie fascynować polskiego widza. Gdyby zebrać wspólne wysiłki ogólnopolskich i lokalnych rozgłośni publicznych w naszym kraju, okazałoby się, że i w Polsce powstają rozmaite rodzaje programów. Jeśli rzadziej i w mniej efektowny sposób, winić można w pierwszej mierze ściągalność abonamentu - we Francji pobieranego wraz z podatkiem lokalnym.
Znamienne, że twórca recenzowanego przeze mnie filmu nie musi wchodzić w takie szczegóły, nie uprawia publicystyki, nie wyjaśnia skąd przychodzą dziennikarze, realizatorzy, muzycy, nie podpisuje nawet gości, z którymi rozmawiają. Dla francuskiego reżysera zupełnie naturalne jest istnienie publicznej przestrzeni, w której trwa całodobowa debata na rozmaite sprawy, odczytuje się interpretacje Mitologii, długo i wyczerpująco rozmawia z Umberto Eco, a nocami oddaje pole dźwiękowym eksperymentom. Phillibert uświadamia widzom, że jako słuchacze radia mają do czynienia z medium kameralnym w odbiorze, ale wymagającym twórczego rozmachu. Nad każdą sekundą dźwięku a nawet ciszy pochylają się twórcy. Nasłuchują pojedynczo i w grupach. Nagrywają po kilka zdań powieści, analizują, zastanawiają się od razu nad montażem, nakazują powtórkę. Chór i orkiestra ćwiczy pod batutą niemieckiego dyrygenta trudne słowa, młody dziennikarz rozkłada na czynniki pierwsze swój nieudany serwis informacyjny. Staje się odpowiedzialny nie tylko za wypowiadane słowa, ale i za wcześniejszy sposób ich napisania. Dla radiowców film Philliberta może być cenną lekcją, oderwaniem od rutyny, przypomnieniem, dlaczego wybrali i, być może zgodnie z sugestią tytułu, pokochali swój zawód.
W oryginale tytuł jest inny. „La Maison de la Radio” to po prostu „Dom radia”. I faktycznie, większość czasu spędzamy w budynku rozgłośni filmowanym z zewnątrz w prologu i zakończeniu filmowej opowieści, układającej się w rytm jednej doby z życia stacji. Zobaczymy, jak pracownicy wchodzą do budynku, witają się z ochroniarzami, jak równo układają parasole przed redakcyjnymi pokojami. Zajrzymy do mechaników naprawiających flagowe samochody, także do kuchni. Nie przybierzemy jednak konceptualnej perspektywy obserwowania pracy radia od strony wózka rozwożącego napoje i przekąski. Są współcześni dokumentaliści, którzy zebraliby laury i zachwyty, podpatrując radio przede wszystkim od strony technicznej. Plątanina kabli, talerze anten, membrany mikrofonów i słuchawek. U Philliberta też patrzymy na narzędzia, ale sprowadzone do roli instrumentów.
Twórcę filmu „Być i mieć” bardziej interesuje człowiek, stąd wybór metody reprezentowanej w Polsce np. przez Tomasza Wolskiego. Nie ma specjalnie ustawionych wywiadów, dialogu z kamerą i twórcami. Obiektyw jedynie rejestrował prawdziwe zdarzenia, chociaż czasem widać reakcje prezenterów radia na ingerencję obcego ciała. Zdumiewać może cierpliwość. Sumienne zapisywanie stron, poszukiwanie sensów, rozbieranie mechanizmów. Jest też czarne poczucie humoru i bezpośredniość, szczególnie w redakcji zapełniającej programy wydarzeniami, zastanawiającej się nad wymaganiami odbiorców. I genialna scena obierania ziemniaków.
W świat wychodzimy z reporterami, którzy rozmawiają np. z łowcami burz, sprawozdawcami sportowymi, podpatrywanymi na trybunach, oraz w najbardziej efektownej części, na motocyklu przemierzającym trasę Tour de France. Przy okazji dotykamy największego wyróżnika francuskiego radia publicznego, jakim są transmisje z trasy narodowego wyścigu. Kulisy pracy znów okazują się uniwersalne. W przerwach od jazdy na motorze sprawozdawca musi grzecznie, choć stanowczo dziękować gościnnym i dumnym ze swoich apelacji mieszkańcom miejscowości, przez które przejeżdża peleton. Z takich drobnych mgnień, uwagi uchwyconej na moment w dalekiej przestrzeni, składa się radiowe fundamenty. Francuski dokument układa w kilku miejscach inne paradoksy wysyłania twórczości w eter, przepełnionego melancholijną radością.