WIDZĘ, WIDZĘ: Film, który atakuje widza
fot. nowehoryzonty.pl
Recenzje Iana Pelczara: WIDZĘ, WIDZĘ *****
Wakacje w nowoczesnym domu z pięknymi widokami. Dla dwójki braci przestają być sielanką. Ich matka ma obandażowaną twarz i zaczyna zachowywać się dziwnie. Twórcy filmu grają z sympatiami widzów, stopniowo odsłanianiają kolejne poziomy opowiadanej historii. "Widzę, widzę" perfekcyjnie zestawia w narracji różne punkty spojrzenia. Znajomość zaburza perspektywę. Związki, emocje, czy więzy zmieniają punkt widzenia jeszcze mocniej. Kinomanów czeka w trakcie seansu prawdziwa huśtawka nastrojów. Dawno nie widziałem i nie słyszałem takich reakcji, jak podczas festiwalowego pokazu. Widzowie krzyknęli w jednym momencie, nie tyle z przerażenia, co zdziwienia. Niejedno w kinie widzieli, ale czegoś takiego sobie nie wyobrażali.
"Widzę, widzę" można znacząco ochrzcić jako austriackie kino familijne. To jednocześnie dowód, że austriackie kino nie tylko Michaelem Haneke i Ulrichem Seidlem stoi. Duet twórców „Widzę, widzę", filmu wyprodukowanego przez Seidla, został naznaczony poetyką klasyków współczesnego austriackiego kina, sposobem myślenia i patrzenia w najlepszy z możliwych sposobów. Film Veroniki Franz i Severina Fialli będzie czytelny także dla czytelników Elfriede Jellinek i Thomasa Bernharda, widzów wrocławskich spektakli Krystiana Lupy i Eweliny Marciniak. Nie jest to przy tym seans typowego kina autorskiego, jedynie dla festiwalowej publiczności. Wrażenie "Widzę, widzę" zrobi też na kinomanach, którzy stronią od artystycznego, wybierają zawsze kino popularne.
Zwycięzca nagrody publiczności ostatniego festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty dla jednych będzie horrorem, dla innych thrillerem. Ciekawie ogląda się to pomieszanie gatunków w zestawieniu z "Córkami dancingu". Film Agnieszki Smoczyńskiej jest hybrydą, łączy różne elementy w osobny twór. Fragmenty musicalu i horroru dostrzegają wszyscy. W przypadku "Widzę, widzę" mamy autorską próbę opowiadania w konwencji, ale dość jednorodną. Trochę w duchu "Innych", nieco w klimacie "Funny Games". Zależy, czy zwracamy uwagę na przedstawioną sytuację, czy filmowany dom. Kinomani po seansie mogą się kłócić, czy obejrzeli właśnie dramat psychologiczny, thriller, czy horror. I każdy będzie miał rację.
POSŁUCHAJ:
WIDZĘ, WIDZĘ: FILM, KTÓRY ATAKUJE WIDZA
„Widzę, widzę" jest już w kinach w całej Polsce. To zwycięzca nagrody publiczności ostatniego T-Mobile Nowe Horyzonty we Wrocławiu. Z jego twórcami Veroniką Franz i Severinem Fiallą w trakcie festiwalu rozmawiał Jan Pelczar.
Czy tak wygląda austriacke kino familijne?
Severin Fialla: Chcieliśmy zrobić film o rodzinie. Prawdopodobnie we wszystkich krajach, a przynajmniej w niemal wszystkich, większość rodzin jest podobna, ma mroczne sekrety, rzeczy, o których nie mówi i których nie chce pokazywać.
Veronika Franz: Z drugiej strony nasz film jest typowo austriacki. Sporo filmów z naszej kinematografii opowiada o rodzinie. O tym jak ludzie nie potrafią się w jej ramach ze sobą komunikować. W jaki sposób prowadzi to ich do otchłani, w których się znajdują. Też chcieliśmy to pokazać, ale nie w stylu typowego kina artystycznego, autorskiego, chcieliśmy rozszerzyć naszą opowieść na kino gatunkowe.
U nas jest sporo fanów Michaela Haneke, a jedna z najgłośniejszych sztuk ostatnich lat to „Wycinka" w reżyserii Krystiana Lupy wg prozy Thomasa Bernharda, pokazywana w zeszłym roku na otwarciu festiwalu w Awinionie. Na polskich festiwalach filmowych często można usłyszeć oklaski, gdy na początku seansu widać na ekranie napis „ein film von Ulrich Seidl". Czy w Austrii twórczość wasza i wspomnianych przeze mnie klasyków też jest w taki sposób odbierana?
SF: Sytuacja jest dwojaka. Z jednej strony mamy to szczęście, że kinematografia ma państwowe dofinansowanie. Można dostać od rządu pieniądze, by zrobić film w taki sposób, jaki się zaplanowało. Mamy wolność twórczą. Z drugiej, złej, strony publiczność wydaje się wciąż niezainteresowana kinem. Swoich widzów ma teatr i opera, dla wyrobionego austriackiego odbiorcy kultury filmy nie są jej częścią. Nawet dzieła Hanekego czy Seidla mają problemy frekwencyjne. Do kin przychodzi coraz mniej widzów. Sytuacja austriackich filmów w austriackich kinach jest trudna.
VF: Z kinem gatunkowym też jest kłopot. Na przykład nie ma tradycji austriackiego horroru. Mieliśmy nadzieję, że nasz obraz, który jest pomiędzy kinem artystycznym, a gatunkowym, zyska większą widownię, ale to nie poskutkowało.
Dla mnie to nie był horror, raczej thriller. Psychologiczny thriller o rodzinie.
SF: Tak naprawdę, nie wiemy. Kiedy zaczynasz kręcić film, nie powinieneś na początku niczego definiować. Nie przyklejaliśmy sobie żadnych etykietek: chcemy zrobić horror, chcemy zrobić film artystyczny, chcemy zrobić thriller. Nie postępowaliśmy w ten sposób. Po prostu mieliśmy pomysł na taką historię i chcieliśmy ją opowiedzieć w taki sposób, by powstał film, jaki sami chcielibyśmy obejrzeć w kinie. To film, który atakuje widownię i jest trudny w odbiorze. Zadaje przy tym pytania egzystencjalne. To od widzów usłyszeliśmy, że to horror albo thriller. To najpopularniejsze etykietki.
Niektórym filmowcom wydaje się, że jeśli tylko założą dziecku maskę, to już przestraszą publiczność. Wy na tym nie poprzestajecie, wasz film jest drobiazgowo zaprojektowany, widać to szczególnie po kostiumach i wnętrzu domu, w którym rozgrywa się akcja. Jego zderzenie z krajobrazem przypomina „Funny Games" Hanekego i „Skórę, w której żyję" Pedro Almodovara.
VF: Dobre filmy są tworzone bardzo starannie. Nieważne, czy to kino artystyczne, czy horrory, czy thrillery psychologiczne. Dobre filmy wymagają precyzyjnego przygotowania i projektu. W horrorach widać to np. po „Lśnieniu" Stanleya Kubricka. To bardzo starannie zrealizowany film, a jednocześnie przerażający horror. Miano filmu precyzyjnie zaprojektowanego filmu to tak naprawdę definicja dobrego kina. Zawsze chodzi o to, co masz do powiedzenia i formę, w której chcesz to zawrzeć.
SF: Jeśli chodzi o dom ważne jest to, że opowiadamy naszą historię z perspektywy dzieci. Ich matka wraca do domu i zachowuje się bardzo dziwnie. Widzimy ją tylko wtedy, gdy widzą ją dzieci. Nie opowiadamy wiele o niej, nie tłumaczymy, kim jest, nie zdradzamy wielu detali, by zachować tajemnicę. Musieliśmy znaleźć sposób na opowiedzenie historii o przeszłości matki bez scen, w których o niej mówi i ją tłumaczy. Wiele wyjaśniać ma dom, jego wnętrze i sprzęty. Dom jest przedłużeniem postaci matki. Starannie opracowywaliśmy jego wygląd, dobieraliśmy meble, zawieszaliśmy zdjęcia, tak by wnętrzami opowiedzieć historię matki. Scenografia w tym przypadku jest częścią opowiadania historii.
VF: Dom jest naszym głównym bohaterem. Na początku jest w nim ciemno. Matka traktuje pokoje jako więzienne cele. Później się otwiera, dzieci wpuszczają światło do wnętrz. Pracowaliśmy z domem jak z kolejną postacią.
SF: Ważne jest by traktować poszczególne elementy na równi. Reżyseria to nie tylko sposób pracy z aktorami, czy przenoszenia na ekran scenariusza. Reżyseria to także wybieranie właściwych nożyczek do paznokci, by pasowały do domu. To wybieranie innych rekwizytów i przykładanie wagi do każdego detalu. Tylko w ten sposób można nawiązać do filmów tej klasy, co dzieła Kubricka, gdy reżyser jest równie zainteresowany wielkimi aktorami i drobnymi elementami na planie.
Na początku filmu widzimy impoujące wnętrza na tle pięknego krajobrazu. Nie przypuszczamy, że pod spodem czai się tyle zła.
SF: Właśnie o tym jest nasz film. O tym, co roi się pod pięknymi powierzchniami i za nimi. Do pewnego stopnia o tym jest historia każdej rodziny. Tylko pozornie wszystko wygląda perfekcyjnie. Dlatego nasz film zaczyna się od zdjęcia rodziny von Trapp.