„Nie wiodę prostego życia” - wywiad z Patem Metheny
Pat Metheny (Fot. Michał Sierlecki / Radio RAM)
(Posłuchaj pierwszej części rozmowy z Patem Metheny):
Michał Sierlecki: Zanim porozmawiamy o Twoim nowym albumie, chcę Ci bardzo podziękować za muzykę, którą tworzysz od tylu lat. I za fantastyczne koncerty w Polsce. Na przykład za wieczór w Zabrzu na trasie The Way Up. Twój album z Anną Marią Jopek był także znakomity. Mój znajomy z Radia BBC powiedział mi takie zdanie: „Jeśli będziesz rozmawiał z Patem Metheny, zapytaj go, jak on to robi, w jaki sposób wydobywa takie dźwięki, czy to magia, czy czary?".
Pat Metheny: - Wiesz, muszę szczerze przyznać, że muzyka jest czymś, co pochłania prawie każdą minutę mojego życia. I dopóki to kocham i jest to dla mnie ważne, odkrywam ją jako coś trudnego. Nie wiodę prostego życia. To bardzo absorbująca forma spędzania czasu, ale jednocześnie niesamowicie wynagradzająca ci twój trud. Każda minuta poświęcona muzyce przynosi mi godziny mądrości i głębi przechodzące w wiele spraw, począwszy od muzyki bardzo przystępnej, a skończywszy na muzyce skomplikowanej, którą się po prostu studiuje. Jest to dla mnie wielki przywilej i honor być muzykiem. Czuję się naprawdę wielkim szczęściarzem. Poświęcam się temu każdego dnia i jakiekolwiek są rezultaty, opierają się na czystej miłości.
Słuchając Twoich albumów muszę przyznać, że w środowisku muzyki czujesz się jak ryba w wodzie, ponieważ one różnią się od siebie, każdy jest pod pewnym względem inny.
(Posłuchaj drugiej części rozmowy z Patem Metheny):
Dwa lata temu nagrywałeś sesję w Manhattan Track Studio ze znakomitymi muzykami i Twoimi przyjaciółmi, Christianem McBridem na basie i Antonio Sanchezem na perkusji. Ta muzyka została właśnie wydana jako album „Day Trip”. Przez ostatnie lata zagraliście razem mnóstwo koncertów, a teraz chcecie zaprezentować słuchaczom studyjne wersje swoich utworów. To dość nietypowy sposób promocji, bo zazwyczaj artyści nagrywają płytę, dopiero potem ruszają w trasę. Tutaj było odwrotnie. Nazwałbym to nawet taką promocją na opak. Ale pomysł świetny.
- To podobnie jak na początku mojej kariery, kiedy najpierw grało się na żywo, a potem dopiero wchodziło się do studia, żeby zarejestrować materiał. Sporo korzyści płynie z takiego właśnie sposobu nagrywania, ponieważ wchodzisz do studia z grupą utalentowanych muzyków. Nagraliśmy tę sesję w zasadzie w jeden dzień. Od pierwszej nuty byliśmy gotowi do naszej misji, która polegała na odkryciu własnego języka i wniknięciu bardzo głęboko w ten świat. Zatem tworzenie muzyki nie było trudne, ponieważ już to razem graliśmy, zwłaszcza trudniejsze partie. Ćwiczyliśmy każdej nocy przez kilka lat. W przeciwnym razie musielibyśmy się cofać trzy lub cztery poziomy w dół, musielibyśmy ciągle coś sprawdzać i nie gralibyśmy tej muzyki na odpowiednim poziomie, a prezentuje ona cały band. To nie tylko ja i dwóch grających gości. Zagraliśmy po prostu wspólnie setki występów na całym świecie i doświadczenie, którym się dzielimy pokazuje również brzmienie albumu. Ostatecznie poświęciłem temu trio naprawdę wiele czasu i stanowi ono dla mnie jedno z najciekawszych doświadczeń. Cieszę się, że udało nam się uchwycić ten groove na nośniku CD na takim poziomie i będzie mi miło, gdy ktoś też tego posłucha.
(Posłuchaj trzeciej części rozmowy z Patem Metheny):
Jeśli już wspominamy towarzyszących Ci muzyków, są oni jednymi z najwybitniejszych obecnie instrumentalistów tego pokolenia, obaj mają nieco ponad trzydzieści lat. Wiem, że Antonio Sanchez dołączył do Ciebie przy okazji płyty „The Way Up” Pat Metheny Group i tamtej trasy koncertowej. Ale czy to Ty postanowiłeś, by zaprosić do nowego projektu właśnie Christiana McBride’a grającego na kontrabasie?
- Tak. Przez wiele lat było kilka takich sytuacji, kiedy umieszczałem w zespole perkusistę i basistę, którzy wcześniej się nie znali, nie grali ze sobą. Na przykład Jaco Pastorius i Bob Moses na mojej pierwszej płycie. Nawet Dave Holland i Roy Haynes, którzy współtworzyli sławne trio 15 lat temu nie grali ze sobą przed moim projektem. Christian i Antonio prawdopodobnie spotkali się kiedyś, ale nigdy ze sobą nie grali. Pomyślałem, że to będzie świetne połączenie dwóch muzyków. Znam Christiana od jego siedemnastego, bądź osiemnastego roku życia. Od początku byliśmy dobrymi przyjaciółmi. I on, i ja chcieliśmy któregoś dnia zrealizować wspólnie jakiś projekt. Graliśmy razem w innych składach, na przykład z Joshuą Redmanem i różnymi innymi muzykami. Zaproponowałem Christianowi wspólny projekt, w którym chciałem mieć także Antonio Sancheza. Zgodził się. Zaczęliśmy grać razem na koncertach w 2004 roku i od początku było świetnie, ale myślę, że potrzebny był nam czas, by ustalić dokładnie, czym to trio było i czym może się stać. I projekt zmienił się w coś naprawdę fajnego. Oni również bardzo się zaprzyjaźnili i lubią ze sobą grać. Cokolwiek razem tworzymy, mamy z tego mnóstwo frajdy i jest to wyjątkowy skład.
Spytałem o Christiana, ponieważ mam wrażenie, że gdy zaczynasz pracować nad nowym albumem, wyobrażasz sobie od razu jego brzmienie. Szukałeś tak na przykład brzmienia trąbki Wietnamczyka Cuonga Vu. Podobno odszukałeś go w bardzo zabawny sposób.
- Tak… Usłyszałem go pewnego dnia w radiu, ale nie zrozumiałem, co powiedział, gdy się przedstawił. Czy była to nazwa grupy, czy imię faceta? I trochę pobuszowałem w internecie i odkryłem, że jest ktoś taki, jak Cuong Vu. Stałem się jego wielkim fanem, wyszukałem imię w książce telefonicznej i po prostu zadzwoniłem z propozycją współpracy. Gramy razem od kilku lat. Jest bardzo wyjątkowym muzykiem.
Cieszę się, bo to kolejny dowód na to, jak myślisz o brzmieniu albumu. W ten sposób znalazłeś brzmienie harmonijki Grega Mareta, głos Richarda Bony itd.
(Posłuchaj czwartej części rozmowy z Patem Metheny):
Ten nowy album rozpoczynają znakomite utwory: dość dynamiczny „Son Of Thirteen”, po którym następuje ballada „At Last You’re Here”. Czy mógłbyś opowiedzieć, jak powstały te kompozycje?
- „Son Of Thirteen” jest utworem, który napisałem dla swojego przyjaciela Alexa Sipiagina - wspaniałego rosyjskiego trębacza. Radzi sobie teraz świetnie w Nowym Jorku. Spotkałem Alexa w Rosji, kiedy byłem tam w trasie w 1987 roku. Przyszedł do nas po koncercie, był wtedy młody. Często grał moje utwory, wkrótce wydawał swój album. I powiedziałem mu: „OK. Nagramy razem parę utworów tak dla zabawy” i tak powstał „Son Of Thirteen” i jeszcze jeden zatytułowany „Snova”, który także znajduje się na „Day Trip”. Był przeznaczony na album Alexa. Sam go nigdy wcześniej nie grałem. I kiedy weszliśmy po koncertach do studia, by nagrywać nowy materiał „Day Trip”, powiedziałem, że moglibyśmy także zarejestrować dwa utwory napisane dla Alexa. Zagraliśmy je i nagle okazały się one jednymi z moich ulubionych na tym albumie. „Son Of Thirteen” to złożony utwór z mnóstwem planów, zmianami akordów. Zdecydowanie nie jest zwykłą, skromną kompozycją, którą możesz zagrać jak bluesa. Naprawdę trzeba przestudiować całą harmonię, formę - kiedy jest cicho, kiedy głośniej, zmusza cię to do improwizacji, negocjujesz swój wybór przez tą długą drogę. „At Last You’re Here” jest ważnym elementem dla tej grupy. Zacząłem pisać muzykę specjalnie dla Antonia i Christiana dopiero po kilku latach wspólnego grania. Wcześniej graliśmy repertuar z mojego wcześniejszego trio, oczywiście standardy. Po kilku trasach zdałem sobie sprawę z tego, jakie możliwości drzemią w tych dwóch facetach. Odkryłem kilka ciekawych rozwiązań i kombinacji, na przykład Antonio może zagrać w prostszy sposób ósemki, Christian może grać pewne rzeczy bardziej swingowo. I te dwie pozornie sporne kwestie mogą ze sobą świetnie współgrać. Metrum także ulegało zmianie - na przykład z sześć ósmych na cztery czwarte i odwrotnie.
„Is This America?” to utwór napisany dla ofiar huraganu „Katrina”, który nawiedził Nowy Orlean w 2005 r. Bardzo przypomina mi kompozycję „The Moon Is A Harsh Mistress” z albumu „Beyond The Missouri Sky”. Zastanawiałem się przy okazji, czy istnieje szansa na drugą część tego znakomitego albumu z Charlie Hadenem?
- Istnieje bardzo duża szansa, że tak się stanie. Kiedy nagrywaliśmy „Beyond The Missouri Sky”, to było dość przypadkowe i zwyczajne. Nawet nie rozumiałem do końca, co robimy. Wydawalo mi się, że gramy w kółko ballady i mówiłem wówczas do Charliego: „Słuchaj, czy nie powinniśmy w tym miejscu trochę podkręcić tempa?”. A on na to: "Nie, nie, musimy to utrzymać w takim tempie i klimacie, zachowajmy ten groove". "Czy nie powinienem zagrać teraz na gitarze elektrycznej?"; "Nie. Graj na akustycznej". I kiedy wszystko zostało nagrane, zdałem sobie sprawę, że stworzyliśmy rzecz wyjątkową. I nie jestem do końca pewien, czy będę w stanie wrócić do tamtego twórczego nastroju. Część tej pracy była dla mnie wtedy nie do końca zrozumiała. I rzeczywiście ta płyta sprzedała się w ilości bodaj 1,5 mln egzemplarzy. Przy tej muzyce rodzą się dzieci, jest grana na weselach. Dla pewnych ludzi to bardzo ważna płyta. Mamy już listę następnych utworów, które chcemy razem zrobić w przyszłości i prawdopodobnie w przeciągu roku lub dwóch lat nagramy je.
(Posłuchaj piątej części rozmowy z Patem Metheny):
W utworze „When We Were Free” można z kolei usłyszeć charakterystyczne brzmienie Twojej gitary, znane w większości z projektów Pat Metheny Group. To pierwszy utwór na nowym albumie, w którym słuchacz może skupić swoją uwagę właśnie na tym brzmieniu.
- Brzmienie, o którym wspominasz to Roland Guitar Synth, instrument znany od końca lat siedemdziesiątych. Był dla mnie ważnym elementem. I do dziś to jest obszar, w którym mogę spożytkować moją energię twórczą. W niektórych utworach to brzmienie jest dokładnie odpowiedzią na zadawane przez kompozycję pytania.
Pat, jakie to uczucie mieć tyle statuetek Grammy? Masz już ich chyba 17? Zresztą w pewnym momencie przestałem liczyć.
- Za każdym razem, gdy coś takiego się przytrafia, tzn. np. wygrywasz w plebiscycie na nalepszego gitarzystę w jakimś magazynie muzycznym, czy otrzymujesz inne nagrody, jest to pewnego rodzaju gratyfikacja twojej pracy. Ale jednocześnie działa na mnie bardzo mobilizująco. Od razu zaczynam zastanawiać się, w jakim kierunku powinienem podążać dalej? Co teraz? Jakie nowe wyzwania powinienem podjąć? Chodzi mi o to, że walutą, którą się posługuję, by żyć, nie są nagrody. Zależy mi na brzmieniu, na muzyce.
Czyli można stwierdzić, że nie muzykujesz po to, by zdobywać nagrody.
- Tak. Choć oczywiście miło jest, gdy ludzie dostrzegają twoją twórczość.
(Posłuchaj szóstej części rozmowy z Patem Metheny):
W ubiegłym roku ukazała się reedycja albumu „Secret Story” wzbogacona o nagrania wcześniej niepublikowane, wśród których znalazł się utwór „Back In Time” z udziałem Tootsa Thielemansa na harmonijce ustnej. Pamiętasz sesję z Tootsem?
- Tak. Było fantastycznie. To wspaniały człowiek i świetny muzyk. Sesja była nagrywana dwa razy. To tak zwana sesja overdub, gdzie Toots przyszedł do studia dograć swoje dźwięki, gdy materiał był już właściwie gotowy. Zresztą tak była nagrywana większość utworów z tej płyty, która należy do nietypowych, jeśli chodzi o konstrukcję. Sam nagrałem dźwięki gitar i syntezatorów i potem musiałem wypełniać przestrzeń muzyką innych osób, by uzyskać lepsze brzmienie dzięki ich pracy. I oczywiście podobnie było z Tootsem. Ubogacił nagranie swoja obecnością. Jego brzmienie wynosi go na szczyty umiejętności muzyków jazzowych. To najwyższa kategoria. Czyste dźwięki Tootsa są jego wizytówką od lat.
Wiem, że w lutym wybieracie się z Christianem i Antonio na trasę koncertową. Koncertowaliście także przez ostatnie lata w bardzo różnych miejscach, w teatrach, na uniwersytetach, były także koncerty w Południowej Afryce. Czy odbiór tej muzyki był dobry?
- Wspaniały. Wiesz, to trio grało już prawie w każdym miejscu na ziemi. W Australii, Tajlandii, Japonii, w Stanach Zjednoczonych, w Europie. Chyba nie znam innej grupy, która grałaby tak wiele w tak wielu miejscach.
(Posłuchaj siódmej części rozmowy z Patem Metheny):
„Dreaming Trees” to następna ballada na tym albumie, po której następuje funkowy utwór „The Red One”.
- „The Red One” jest w zasadzie jednym z kilku napisanych wcześniej utworów na nowym albumie. W tym wypadku pochodzi z albumu Johna Scofielda „I Can See Your House From Here”. Są takie rodzaje utworów, których jedna wersja inspiruje cię do kolejnych, do podróży w inne rejony muzyczne. Była to szansa dla Christiana i Antonio, by wkorczyli w świat reggae. I zabawne było móc ponownie zrozumieć, że to trio jest w stanie zagrać niemal wszystko.
Na koniec albumu słuchacz otrzymuje, zupełnie dla mnie nieprzewidywalny, tytułowy utwór „Day Trip”.
- Znów mamy do czynienia z utworem napisanym specjalnie dla Christiana i Antonio. Są pewne typy kompoyzcji, o których wiem, że będą je również grać inni muzycy. To jedna z nich. Wyobrażam sobie jam session młodych muzyków grających moje utwory, takie jak „Questions And Answers”, „Face Dance”, jest ich cała grupa i młodzi artyści grają te kawałki. "Day Trip" będzie jednym z nich. Improwizująca sekcja sprawia tu niesłychanie dużo frajdy muzykom. Przewiduję zatem, iż będzie sporo wersji tego utworu w przeciągu najbliższych trzech lat.
(Posłuchaj ósmej części rozmowy z Patem Metheny):
W ubiegłym roku straciliśmy wielkiego muzyka. Zmarł Michael Brecker. Był znakomitym saksofonistą i Twoim przyjacielem. Nagrałeś z nim ostatni album „Pilgrimage”, także inne, jak choćby „Tales From The Hudson”. Czy możesz opowiedzieć o nim kilka słów? O Waszej przyjaźni?
- Michael był cenionym muzykiem przez ostatnich 30-40 lat. Dla mnie to bardzo osobista sprawa. To jeden z moich najlepszych przyjaciół, muzyk, z którym byłem mocno związany przez blisko 30 lat. Wszystko, co stanowiło otoczenie sesji „Pilgrimage” było wyjątkowe. Nie wiem, czy jestem w stanie określić to w kategoriach normalnych, zwykłych sformułowań. Wszystko, co tworzyłem z Michaelem było dla mnie niezwykłe - nie tylko od strony muzycznej, lecz także czysto ludzkiej. To nagranie mówi więcej, niż jestem w stanie powiedzieć. Ma wielkie znaczenie i z upływem lat będzie symbolem jazzu tego okresu.
Słyszałem, że powiedziałeś kiedyś, iż zawsze gdy wychodzisz na scenę, czujesz się tak, jakbyś grał po raz pierwszy w życiu.
- To szczera prawda. Za każdym razem wszystko jest dla mnie nowe.