NH: "Z daleka widok jest piękny"
Fot. Nowe Horyzonty
Nareszcie można z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że jeden z najlepszych filmów Nowych Horyzontów jest polski. Debiut fabularny Wilhelma i Anki Sasnal to obraz „nowohoryzontowy” w
najlepszej definicji tego słowa, a w konkursie Najnowsze Kino Polskie,
na wrocławskim festiwalu, takie filmy nie pojawiały się dotąd prawie
wcale. Tytuł odnosi się do obrazu polskiej wsi, ale
wielowymiarowy, choć monotonny film nie jest jedynie portretem Polaków i
ich prowincji.
Kamera podgląda mieszkańców jednej z
wsi przy pracy, ale ich działania nie są czyste i uwznioślające. To
praca przy zastawianiu wnyków, złomowaniu porzuconych samochodów,
oporządzaniu gospodarstwa. Tytułowy piękny widok upalnego lata na sielskiej wsi nie pojawia się prawie wcale, chociaż szerokich planów nie brakuje. Mamy
świadomość tego, co zobaczymy za chwilę, w zbliżeniach. Skorodowana
blacha, zasikany materac, wypełzające z ukrycia robactwo, liszaje na
ścianach.
Gorsza od degradacji gospodarstw jest jedynie beznadzieja mieszkańców, rodząca zło, nienawiść i frustrację. Na
77 minut filmu mamy jedynie kilka dialogów, codziennych i przyziemnych,
ale odzywają się w nich wszystkie demony polskiej wsi – od dosłownego
cytatu z „Sąsiadów” Grossa, przez zwykłą międzyludzką zawiść, po
hipokryzję, żądzę i łatwość rabunku. Przy obieraniu tonu
rozliczeniowego warto pamiętać, że dla Sasnali nie jest to jedynie sąd
nad polską wsią, to raczej szczere spojrzenie na ludzkie instynkty i
działania stadne. Identyczną historię można odwołać do zdarzeń z Ruandy,
Azji, Bałkanów i Ameryki Południowej. I takie też historie przez lata oglądaliśmy na Nowych Horyzontach,
dzięki Sasnalom po raz pierwszy oglądamy je w polskiej wersji. Trzeba
było artysty sztuk wizualnych, Artura Żmijewskiego, by nakręcić ważny i
odpowiedzialny dokument o protestach pod krzyżem. Trzeba duetu Sasnal
& Sasnal, by powiedzieć mocne rzeczy o także polskiej
rzeczywistości, nierozliczonych sporach i dusznych krajobrazach, bez
nakładania kolejnych faktów łopatą. Scenariusz debiutantów nie ma wady
typowej dla polskiego kina – nie opowiada nam o tym, co już widzimy.
Inspiracja Bruno Dumontem jest widoczna,
szczególnie w scenach nad rzeką, kojarzących się z „Ludzkością”. Sposób
budowania narracji również jest podobny do minimalizmu francuskiego
reżysera. Pozornie nic się nie dzieje, ale na obrzeżach kadrów i
sekwencji rozgrywają się duszne dramaty, każdy z nich znajdzie mocny
finał. Z początku niemal nieobecni, omijani przez obiektyw kamery,
główni bohaterowie, w kreacjach Marcina Czarnika i Agnieszki Podsiadlik,
zajmują należne sobie miejsce. Doświadczeni w teatralnych wyzwaniach
aktorzy sprostali niełatwemu zadaniu – zagrali w filmie dla
polskiej kinematografii nietypowym i zrobili to właściwie bezbłędnie,
można by ich pomylić z dumontowskimi naturszczykami.
Po
„Z daleka...” przypomniałem sobie banalną, ale nagrodzoną Nike „Naszą
klasę” Tadeusza Słobodzianka i warszawski spektakl na podstawie tego,
przypominającego szkolną czytankę, dramatu, zagrany – co mnie teraz nie
dziwi – w stylu sztucznej akademii. Przypomniałem sobie też
polskie filmy historyczno–publicystyczne ostatnich lat. I pomyślałem, że
jeżeli film podpisany przez Ankę i Wilhelma Sasnal nie trafi do kin i
nie będzie nagradzany, to o sprawiedliwości możemy sobie jedynie
pomarzyć. Tak jak o poważnej debacie, odrodzeniu polskiego kina i tolerancji na polskiej wsi.