RECENZJA FILMU: Służby specjalne (*)
Kadr z filmu "Służby specjalne"; fot. dystrybutor
Patryk Vega stał się w świecie kina odpowiednikiem Sylwestra Latkowskiego w branży dziennikarskiej. Tak mu zaimponowało pozyskanie wiedzy o rozmowach i stylu bycia ludzi, którym można przypisać sterowanie naszą rzeczywistością za pomocą niewidzialnych sznurków, że musiał się tym podzielić z publicznością. I nic nie było ważniejsze, ani konstrukcja scenariusza, ani poziom realizacji, tym bardziej stopień prawdopodobieństwa, czy zaangażowania publiczności. Najistotniejszą częścią składową filmu jest żargon specyficznej grupy zawodowej, ale reżyserowi zabrakło odwagi, by wejść w świat przedstawiony bez ozdobników. Wyobrażacie sobie np. „The Wire" z przypisami? W „Służbach specjalnych" co chwila ekran przesłaniają wyjaśnienia, że np. „na gwizdkach" oznacza jazdę na sygnale, a „człowiek pod żyrandolem" to prezydent. Miało być poważnie, jest śmiesznie. Nie pozwolono nam uczyć się żargonu z kontekstu, nie dano szansy uwierzyć w jego wiarygodność.
Równie ważne jak żargon, działające na poziomie podobnego fetyszu, staje się w filmie Vegi, upozowanie scen ze znanych opinii publicznej wydarzeń, w wersjach, które sprzyjają budowie spiskowej teorii dziejów. Szczególnie, gdy wszystkie podobne wypadki zostają ułożone w oddzielone tytułami swoistych rozdziałów fragmenty filmu. Bo w spójną fabułę nie układają się w żadnym wypadku.
Po ich obejrzeniu mamy natomiast uznać za prawdziwą tezę, że m.in Barbara Blida, Andrzej Lepper i Eugeniusz Wróbel zginęli z rąk służb specjalnych, sterowanych dla zysku finansowego, przez nieznane siły, wywodzące się z komunistycznej nomenklatury. Oficjalnie do tych oczywistych wniosków reżyser nigdy się nie przyzna i będzie udawał w wywiadach, że krawat Samoobrony to krawat z londyńskiego klubu. Autorowi „najmocniejszego filmu roku" znów zabrakło odwagi.
Bezpiecznie mówi się sensacyjną prawdę, z użyciem planszy „przedstawione zdarzenia są fikcyjne". Aż dziw bierze, że w wielkim finale nie oglądamy zamachu smoleńskiego jako próby umieszczenia „swojego człowieka" służb „pod żyrandolem". Zapowiadana w reklamach moc, stopniowo wyparowuje z filmu, niczym powietrze z nieszczelnego materaca. W końcu nie za każdym dziwnym zdarzeniem musi stać, przywołany w epizodzie Jana Frycza, kot Spaślak. Część rekonstrukcji „fikcyjnych zdarzeń" pokrywa się z ustaleniami dziennikarzy bądź komisji śledczych, w znanych sprawach. Pikanterii ma dodać ich zestawienie z fikcyjnymi bohaterami. Działa to równie zniechęcająco, jak wymieszanie znakomitych aktorów z naturszczykami.
Patryk Vega z dumą zapowiadał, że w jego filmie pojawią się ludzie znający służby od podszewki. Nie potrafił jednak poprowadzić ich misji rozumnie. Zachował się identycznie, jak sportretowany w „Służbach..." strażnik miejski, którego wysłano na misję do Afganistanu. Tyle że Vega dla zysku rzucił na pożarcie innych, wypluwających z siebie nauczony tekst z prędkością karabinu maszynowego, za to bez znaków przestankowych, zrozumienia i sensu. Spełnia się sen o kinowej wersji „W-11" i podobnych produkcji. „Służby specjalne" okazują się nie „ciachem", jak chciał jeden z recenzentów, a „mięsnym jeżem" polskiego kina sensacyjnego. Cierpią na tym aktorzy, budujący swoje role albo z perfekcyjnego treningu i przygotowania fizycznego (Olga Bołądź) albo z dokładnego wniknięcia w postaci i wypracowanej ekranowej chemii (Janusz Chabior, szczególnie w duetach z Andrzejem Grabowskim i Agatą Kuleszą), ewentualnie z charyzmy własnej (Wojciech Zieliński).
Wątki osobiste trójki bohaterów rozdzielono niesprawiedliwie. Głównym motorem napędowym jest osobista zemsta bohaterki na ojcu, ale o jej traumach postanowiono opowiedzieć jeszcze przez szczątkowy melodramat. Najstarszego agenta skazano na śmierć onkologiczną, ale dzięki temu pozwolono na najlepsze w filmie, bezkompromisowe sceny z lekarką i księdzem. Najgorzej wypadł weteran z Afganistanu. Jemu w roli żony wstawiono do życiorysu postać graną przez Kamilę Baar, która miała być chyba kpiną z polski korporacyjnej. Chyba, bo w jej sztuczny język wstawiono nowomowę w co drugie zdanie, przekraczając wszelkie granice pojmowania. „Nie wypełniłeś mojego requesta o workach pod drzwiami"? To czemu „zbriefowanie" nie dotyczyło wynoszenia śmieci? Zdezorientowany widz, ucieszyłby się z dobrego kabaretu, gdyby to był jedynie epizod, ale on ma budować psychologiczne i obyczajowe tło filmu. Szkoda, bo wyimki o wzruszeniach nad „Catsem", surykatkach i wspomniane doskonałe dialogi jednego z agentów z księdzem i lekarką, wskazują, że nie przy każdym fragmencie scenariusza, twórcy „Służb..." cierpieli na zanik słuchu. Całokształt filmu lepiej puścić mimo uszu. Oczy cierpią mniej, w obrazie twórcy byli sprawni.
Po filmie zostało ze mną jedynie pytanie: dlaczego autorzy „Służb specjalnych" kompromitują spiskowe teorie? Czy błędy popełniają tylko dlatego, że poniosła ich pasja i nie potrafią obronić własnej wizji? A może na zlecenie państwowych służb, co kontrwywiadowczo zarzucają od razu dziennikarzom i recenzetom? Najbardziej logiczna wydaje się jeszcze inna odpowiedź: działają niczym niewidoczni mocodawcy bohaterów – z ideologiczną zasłoną dymną, dla prostej chęci zysku.