Dzikie historie (*****)
fot. Gutek Film
Nie chcę, śladem innych, opisywać filmu, zdradzać jakie są jego drastyczne punkty kulminacyjne. Niech wam wystarczy zapewnienie, że składa się on z sześciu nowel, które codzienne zdarzenia wywracają do góry nogami za pomocą niekontrolowanego lub dokładnie obmyślanego planu zemsty. I z większością mścicieli widzowie łatwo się utożsamiają. Dlatego nie warto czekać, aż „Dzikie historie" pojawią się na płytach, to film idealny do zbiorowego oglądania. Jest w nim coś ze spektaklu teatralnego – rodzi się w kontakcie z publicznością. Pamiętam swój drugi seans, na oficjalnym otwarciu festiwalu Nowe Horyzonty. Denerwowało mnie, że subtelne żarty, wypełniające po brzegi pierwszą nowelę, nie znajdują aprobaty u widzów. Rozkręcili się znacznie później, ale im bliżej końca, tym reagowali coraz bardziej entuzjastycznie. Film wyprodukowany przez braci Almodovar, bliski duchem Bunuelowi, trafia w czuły punkt zbiorowości. Każdy zna nerwowego kierowcę lub sam denerwował się na korki, system parkowania, sprawców wypadków. Często powtarzamy: jaki ten świat jest mały, zastanawiając się: jak to możliwe, że znane nam osoby z bardzo różnych sfer są wspólnymi znajomymi. Czasami marzymy o nauczce, zemście, na kimś, kto zachowuje się niewłaściwie. Chętnie słuchamy romantycznych historii, ale i plotek o zdradach. „Dzikie historie" odwołują się do tych wszystkich doświadczeń, obaw, nawyków. Są dziełem uniwersalnym, a jednocześnie mocno osadzonym w argentyńskim pejzażu. Odwołują się do lęków i stereotypów związanych ze statusem, klasą społeczną, płcią, Najpierw pozwalają przejrzeć się w ich lustrze, a potem zwierciadło zostaje rozbite, bohaterowie muszą sobie poradzić z brutalnymi konsekwencjami swoich działań, a publiczność bawi się w najlepsze, o ile docenia rozrywkę w libertyńskim duchu Almodovara bądź Tarantino.
Argentyński konkurent „Idy" do Oscara to jedna z najbardziej oryginalnych produkcji ostatnich miesięcy, a jednocześnie obraz, który nie pokazuje nam niczego nowego. Jest po prostu starannie sporządzoną mieszanką – składa się z elementów, których oczekujemy, bo sprawdzają się za każdym razem i doskonale na nas działają oraz z odpowiednio dawkowanych zaskoczeń, udziwnień, radykalnych zwrotów. Każda z nowel, które składają się na „Dzikie historie" opiera się na podobnym schemacie – zwyczajna, uniwersalna sytuacja, wymykająca się spod kontroli. Przebieg poszczególnych opowieści, ich zakończenia, mają za zadanie zszokować, przesunąć granice, pokazać, że oprócz spodziewanych rozwiązań są też inne, które mogą zaistnieć z równym prawdopodobieństwem. I chociaż można szybko zorientować się, na jakich zasadach zbudowano „Dzikie historie", to równocześnie do końca można czerpać dziką radość ze sposobu w jaki te zasady zrealizowano. Pomaga w tym dowcipny, inteligentny, miejscami bezlitosny scenariusz, bezbłędna gra aktorska, precyzyjnie przeprowadzony montaż, efektowne zdjęcia, w punkt dobrana muzyka. Ricardo Darin – jeden z najbardziej popularnych argentyńskich aktorów – bezbłędnie wcielił się w sfrustrowanego specjalistę od wybuchów, w ostatniej części tańczymy już latynoskie tańce na pełnej prędkości, a w obiektywie kamery pojawia się argentyński odpowiednik Bradleya Coopera. Trwa karnawał, którego fundamenty zostaną szybko obnażone. Na gruzach zabawa zacznie się od nowa. W „Dzikich historiach" tango zmienia się w bolero.