Mandarynka *****
Film – petarda. Energia wybucha w pierwszej scenie i nie odpuszcza do samego końca. Przy okazji: chyba najlepszy w dotychczasowej historii film nakręcony komórką.
Dzielnica trans-prostytutek w Los Angeles. A w niej współczesna opowieść wigilijna. Jest sknerus wyzyskiwacz - rozkochiwacz, jest Kopciuszek. Na naszych oczach ta współczesna dziewczynka z zapałkami idzie podłożyć ogień. Zamiast koszyczka Czerwonego Kapturka ma swój plecaczek i determinację. Idzie po zemstę, ale w kluczowych momentach najważniejszą bronią będzie poczucie humoru. Przynajmniej po stronie realizatorów. W transgenderowej i transrodzinnej opowieści wigilijnej ważną rolę pełni taksówkarz-imigrant. On pomaga skonfrontować codzienność z krawężnika z tradycyjnym rodzinnym azylem.
„Mandarynka” to jedno z najlepszych dzieł wyjątkowej tegorocznej edycji American Film Festival, programowo chyba najciekawszej. Po produkcji braci Duplass zawsze można spodziewać się czegoś dobrego, ale żywioł, który budzi się w sali kinowej, gdy na ekranie oglądamy Sin-Dee-Rellę, to coś zaskakującego. Sean Baker I-Phonem 5S nakręcił film w stylu młodego Spike’a Lee. „Do the Right Thing” z zachodniego Hollywood. Reżyser zdecydowanie zrobił to, co należy, by nie pozwolić widzom na żadną chwilę chęci odwrócenia wzroku od ekranu. Nie szedł przy tym na żadne kompromisy. W rolach głównych obsadził Kiki Rodriguez i Myę Taylor, które jeszcze niedawno pracowały tak, jak ich bohaterki. Na ekran przeniosły swoją żywiołowość. Bywają wulgarne, potrafią kokietować, ale i potraktować kogoś agresywnie. Emocje się w nich gotują, a Baker potrafi je umiejętnie wydobyć.
„Mandarynka” zaczyna się i kończy nad pączkami. O lukrze nie ma jednak mowy. Udaje się też zatrzymać daleko od kiczu. Mimo ostrych barw, zdarzeń i słów kluczem do filmu pozostaje subtelność. Pozwala znaleźć się w miejscu bohaterów, jak bardzo nie wydawałoby się nam odległe.