Géza Röhrig: Wiedziałem, że mogę być Szawłem

Jan Pelczar | Utworzono: 28.01.2016, 17:32
A|A|A

fot. Maksym Shadov

Géza nie jest profesjonalnym aktorem. Opowiedział nam, jak to się stało, że poeta stworzył taką kreację:

Scenariusz filmu powstawał siedem lat. W historię więźnia Sonderkommando wpisano historię niczym z Antygony. Géza wyjaśnia jak to możliwe, że na film, który pokazuje Holocaust w ten sposób, trzeba było czekać tak długo

Pytany o Idę Röhrig opowiada o swoich doświadczeniach z Polską. Mówi też, że jedzie na Oscary, ale przykłada do nagród odpowiednią wagę - mają spopularyzować film.

fot. Maciej Margielski, Kino Nowe Horyzonty

POSŁUCHAJ CAŁEJ ROZMOWY:

PRZECZYTAJ WYWIAD Z Gézą Röhrigiem

Jak to się stało, że poeta stworzył taką kreację w kinie?

To było przeznaczenie. To musiało zostać zapisane w gwiazdach. Nigdy nie chciałem być aktorem, gra nie była częścią żadnych moich kalkulacji. Wystarczało mi pisanie. Zdecydowało życie. W Nowym Jorku poznałem Laszlo, zaprzyjaźniliśmy się, przysłał mi scenariusz. Zaproponował mi rolę, ale nie Szawła. Odpowiedziałem, że jego propozycja mi nie pasuje, ale on chciał, bym znalazł sobie inną. Pracowaliśmy nad tym, powtarzaliśmy próbne zdjęcia, improwizacje. Po miesiącu, za moimi plecami, Laszlo i osoba odpowiedzialna za casting zdecydowali, że zaproponują mi główną rolę. Byłem szczęśliwy. Uważałem, że jestem dobrym wyborem. Nie miałem żadnych wątpliwości, wiedziałem, że mogą być Szawłem.

Scenariusz powstawał siedem lat. Ważna była też koncepcja wizualna i dźwiękowa, w której zawarto przede wszystkim wskazówki, czym film ma nie być, czego z wizerunku poprzednich obrazów o Holocauście ma nie powtarzać. Zgadzałeś się z wizją Laszlo?

Gdyby mi się to nie spodobało, odesłałbym scenariusz, nie podszedł do prób. Zagrałem, bo uwierzyłem w ten film. Laszlo to zdyscyplinowany filmowiec. Potrafi czekać, nie popędza nikogo. Jest dobrym dyktatorem. Reżyser nie może być demokratą. Na końcu ktoś musi podjąć decyzję. Pomysł na współistnienie obrazu i dźwięku wydawał mi się przekonujący i poruszający, odpowiedni do opowiedzenia o Sonderkomando.

Scenariusz to także wymyślanie języka obozu. W "Synu Szawła" zdecydowano, że nie było tam miejsca na poezję.

Zero. Nie ma poezji w tym filmie. Nie chcieliśmy tworzyć piękna z ludzkiego cierpienia - tak mówi Laszlo. To bardzo darwinistyczny świat. Nie wszystko jest w stu procentach realistyczne. Z jednej strony chcieliśmy być bezkompromisowi, brutalnie szczerzy, nie tak jak Hollywood, gdzie wszystko lukrują, posypują dobrem i optymizmem. Z drugiej strony nie mogliśmy pokazać horroru tego miejsca, to byłaby pornografia nie do zniesienia. Musieliśmy wpaść na sposób, kąt widzenia, który pozwoliłby przekazać świadomość, jak to było przejść przez ten horror. Laszlo mówił, że nie można pokazać sześciu milionów, miliona, czy stu tysięcy, nawet setki ale można pokazać jednego więźnia. Sprowadziliśmy film do poziomu widzenia jednego członka Sonderkomando i śledzimy go, cokolwiek robi, jesteśmy za nim. Kamera jest bardzo blisko, nie ma wiele cięć, stąd klaustrofobiczne odczucie. Widz jest częścią tej osobistej podróży, towarzyszem Szawła, odczuwa to, co można było przeżyć w tym miejscu i w tym czasie. Nie chcieliśmy szukać wytłumaczeń, wciąż nie rozumiemy, w jaki sposób człowiek może być zdolny do takich czynów w sercu europejskiej cywilizacji. Chcieliśmy zrekonstruować doświadczenie, pokazać, przez co musieli przejść ci ludzie, których 12 godzin dziennie zmuszano do palenia swoich.

fot. Maciej Margielski, Kino Nowe Horyzonty

Część widzów nie zadaje sobie pytania: dlaczego doszło do ludobójstwa, ale dlaczego Szaweł chce pochować chłopca.

To smutne. Ludzie nie chcą postawić sobie istotnego pytania. To sprawa, która dotyka cywilizacji. Auschwitz było kulminacją zmian, które zachodziły dużo wcześniej niż Hitler. Ma źródła w średniowiecznym chrześcijaństwie. Można od tego okresu prześledzić krok po kroku, do czego to doprowadziło to w Europie. Pytania o genezę trzeba zadawać po każdym ludobójstwie, nie tylko Holocauście. Także po doświadczeniach Kambodży, Bośni, Ruandy, Darfuru. Mawiamy: Nigdy więcej. Ale to się ciągle powtarza.

70 lat czekaliśmy, by ktoś zrobił film nie po to, by ostrzegać, żeby nie doszło do powtórki albo jako historii o ocalonych, tylko jako dzieło o Auschwitz jako fabryce zabijania, o zamordowanych.

Dlaczego tyle dekad trzeba było poczekać? To bardzo dobre pytanie. Mam na nie swoją odpowiedź. Od strony żydowskiej trauma była tak mocna, że podążyło za nią długotrwałe wyparcie. Ludzie odrzucali te wspomnienia, nie chcieli o tym pamiętać. Co najmniej przez 20 lat po stronie żydowskiej potrzebne było freudowskie wyparcie, później ta koszmarna przeszłość wróciła z jeszcze większą mocą. Jeśli chodzi o inne środowiska, to trzeba obwinić Zimną wojnę. Niemcy były podzielone na wschodnie i zachodnie. Role się odwróciły. Wcześniej Stalin był dobry i walczył ze złym, z Hitlerem. Po wojnie dobrym kompanem był każdy zachodni Niemiec, Stalin stał się tym złym. Amerykanie nie chcieli portretować Niemców jako nazistów. W czasie, gdy stanął mur berliński, nie zależało im na rozliczaniu drugiej wojny światowej. Mieli ważniejsze, bardziej naglące sprawy. Walczyli z komunizmem. Zimna wojna odegrała swoją rolę. Dlatego aż do przełomu lat 60-tych i 70-tych nikt nie dyskutowało Sonderkomando. W gazetach, telewizji, radiu, w popkulturze, taki przekaz nie istniał. Później, w połowie lat 70-tych i w latach 80-tych wszystko eksplodowało. Zaczęły się konfrontacje. Zarówno we wschodnich, jak i w zachodnich Niemczech, pytano ojców i dziadków: co ty robiłeś, gdzie byłeś? Nakręcono Listę Schindlera, powołano Muzeum Holocaustu. Teraz jest kolejna epoka, równie ważna. Umierają ostatni ocaleni. Żydzi są zaniepokojeni, bo tracą żywą więź. Auschwitz stanie się jedynie historią. Tego się boimy. Poza tym islamski ekstremizm zbliża do siebie chrześcijan i żydów. Dla nich jesteśmy „niewiernymi”. W Paryżu i Nowym Jorku widać było to dokładnie. Płyniemy na tej samej łódce. Musimy porzucić różnice, ponieważ potrzebujemy siebie nawzajem. Jeśli zachodnia cywilizacja chce się obronić, musimy wspólnie walczyć o swoje wartości. Teraz jesteśmy po tej samej stronie.

Wiem, jak pan przygotowywał się do roli, między innymi zgłębiając archiwa, ale niewiele wiadomo o tym, jak pan z niej wychodził. Obrazy, które pan zobaczył podczas przygotowań i na planie mogą długo prześladować.

To prawda, ale to było dla mnie doświadczenie, które przeszedłem dekady wcześniej. O Holocauście dowiedziałem się od dziadka, gdy miałem 12 lat. Opowiedział, co spotkało jego rodziców, brata, starszą siostrę. Musiałem zmagać się z tymi obrazami od dawna, nie zaczęły mnie prześladować z powodu „Syna Szawła”. Myślę, że w Polsce każdy zna te obrazy. Nie ma kraju na Ziemi, który tyle wycierpiał z rąk nazistów. Wy chwyciliście za broń, walczyliście ciężko. To zasługuje na szacunek. Życzyłbym sobie, by ludzie na świecie znali waszą historię lepiej, bo często górę biorą niesprawiedliwe stereotypy, w których zrównuje się działania Polaków z czynami Niemców. Taka ignorancja zawsze mnie oburza. Do mojego kraju, do Węgier, Niemcy po prostu weszli, nie było absolutnie żadnego oporu. U was każda rodzina kogoś straciła, odniosła straszliwe rany. Wielu Polaków zginęło w obozach, o tym nie powinno się zapominać. Tam zginęli nie tylko Żydzi. Dla mnie doświadczenie „Syna Szawła” nie było trudniejsze, niż dla ciebie, czy twojego ojca.

Widział pan Idę?

Polska kultura powinna być dumna z „Idy”. Tak samo jak węgierska z „Syna Szawła”. PiS oraz prawicowi ekstremiści mogą się z tym nie zgadzać, pisać komentarze pod każdym wywiadem. Jest też niestety wielu ludzi, którzy uruchomiliby tę całą maszynę na nowo, gdyby to zależało od nich, otworzyliby obozy na nowo. Ale oni są w mniejszości. Jan Paweł II pomógł Polsce pojednać się z przeszłością. Jest doświadczenie Jedwabnego, Kielc. To ważne, by czuć dumę z chlubnych rozdziałów historii. Np.z Solidarności i wielu innych osiągnięć wielkiego, silnego narodu. Trzeba też być silnym i dojrzałym, by dostrzegać mroczniejsze momenty. Nie ukrywać, ale przyznać do nich i zmieniać się. Byłem w Polsce, gdy Jan Paweł II pojechał do Auschwitz. To ważne doświadczenie. Dziś, widzę, że ekstremizm rośnie w siłę na świecie pod wieloma postaciami, ale w Polsce wciąż czuję się jak w domu. Byłem tu po raz pierwszy jako nastolatek, potem na studiach. Kiedyś dobrze mówiłem po polsku. Wśród moich ulubionych twórców jest wielu Polaków. Sam tłumaczyłem na węgierski Edwarda Stachurę, opowiadania Sławomira Mrożka, trochę Bruno Schulza. Lubię Różewicza, Borowskiego, polski teatr, Tadeusza Kantora, Grotowskiego, polską muzykę jazzową. Nie mogę zapomnieć o filmie – Kieślowski, Wajda, Kawalerowicz, Agnieszka Holland. To olbrzymie bogactwo kulturowe. Moje dziedzictwo kulturowe, moje poglądy polityczne, kształtowały się w Polsce. Przyjechałem niewiele po zabójstwie księdza Popiełuszki. Pamiętam kwiaty na chodniku pod kościołem w Warszawie, w którym głosił kazania. Pamiętam demonstracje. Mam dobre i złe wspomnienia. W Gdańsku byłem w samym środku tłumu, gdy Józef Glemp powiedział, że Żydzi pracują w zagranicznych mediach, by zaszkodzić Polsce. To było dla mnie bardzo bolesne. Przyjechałem tutaj, bo naprawdę nienawidziłem komunistów, chciałem się ich pozbyć, nienawidziłem systemu. Jako religijny żyd, nie mogłem przełknąć, że partia rządząca zabrania dzieciom chodzenia na religię, nie akceptowałem partyjnej ideologii. I oto hierarcha kościelny nie ma nic lepszego do powiedzenia, niż mówić źle o Żydach? W kraju, w którym z 3 milionów zostało ich z 7 tysięcy? To jego największa obawa? To był najgorszy moment, ale miałem też wiele pięknych chwil. Zburzenie pomnika Dzierżyńskiego w Warszawie – to był jeden z najwspanialszych dni mojego życia.

Jedzie Pan na Oscary? Powiedzieć coś globalnej widowni?

Będę tam, na wieczorze rozdania nagród, 28 lutego, z żoną. Już sama nominacja, samo miejsce w piątce, to coś wielkiego. Kto wygra Oscara, kto nie – to kwestia szczęścia. Jest wiele wspaniałych filmów, które nigdy go nie dostały i mnóstwo śmieci, które mają statuetki. Trzeba podchodzić do tego spokojnie. „Syn Szawła” i tak przekroczył nasze najśmielsze oczekiwana. To niskobudżetowy film z Węgier, kosztował niewiele ponad milion euro. To bardzo mała kwota. Nie macie pojęcia, ile pieniędzy nasz rząd wydaje na filmy, o których nikt nie słyszał. Dziesięć razy tyle. Dla nas to coś wspaniałego, że mamy nagrodę z Cannes, Złoty Glob, jesteśmy szczęśliwi. Każda nagroda i każde wyróżnienie jest ważne o tyle, o ile sprawia, że więcej ludzi obejrzy nasz film.

fot. Maciej Margielski, Kino Nowe Horyzonty

REKLAMA

To może Cię zainteresować