Fantastyczne zwierzęta vs Doktor Strange
IŚĆ
FANTASTYCZNE ZWIERZĘTA I JAK JE ZNALEŹĆ *****
Wspaniałe kino familijne. Takie powinny być filmy, które chcemy pamiętać z dzieciństwa i takie są filmy, które chcielibyśmy pokazywać swoim dzieciom. Jest urok i dowcip, przygoda i magia, morał i humor, mrok i pogoda ducha. Jest wreszcie dla J.K Rowling filmowe życie poza Harrym Potterem, poza Hogwartem, poza ojczyzną Mugoli. Za sprawą Newta Skamandera, autora tytułowego podręcznika o fantastycznych zwierzętach można kontynuować filmową przygodę z magią w Stanach Zjednoczonych. Oto jest Doktor Doolitle na miarę XXI wieku i jego menażeria, po którą nie trzeba przechodzić na drugą stronę lustra, ani wychodzić z szafy. Wystarczy zanurkować w walizce. Moim faworytem pozostanie Niuchacz, ale każdy znajdzie tu jakiegoś cudaka dla siebie. Nawet niemag, czyli amerykański odpowiednik mugola, z wypiekami, nie tylko na twarzy, będzie towarzyszył czarodziejskiej akcji. Dan Fogler niemalże kradnie film w tej drugoplanowej kreacji, ale Eddie Redmayne sprawdza się w głównej roli, plejada gwiazd w charakterystycznych wcieleniach – od Colina Farrella po Samanthę Morton – również dopisuje. Szczególnie na Rachel Weisz patrzy się z nienasyceniem, bo jej bohaterkę przebierają w prześliczne kostiumy. Akcja toczy się w Nowym Jorku z lat dwudziestych XX wieku, oczywiste demony wiszą więc nad światem. Konkretne źródło zła jawi się tu w pięknych obłokach czarnego dymu, przypominających atramentowe formy komunikacji Obcych z „Nowego początku”. David Yates nakręcił cztery ostatnie odcinki „Harry’ego Pottera”, ale to „Fantastyczne zwierzęta” są jego najlepszą próbą w tej franczyzie. Także dlatego, że mnóstwo tu nie tylko czarodziejskiego, ale także filmowego uroku. Scenograficzny duet marzeń (Stuart Craig i James Hambridge) pokazuje Manhattan jako centrum kinowego wszechświata. Efekty specjalne godne Oscara, a przynajmniej zawieszające, najwyżej jak można sobie wyobrazić, poprzeczkę spin-offowi „Gwiezdnych wojen”, pomagają w żonglerce architekturą i niezapomnianej pogoni po Central Parku za potworem w rui. Do tego dwa kroki z Chaplina, parę jazzowych taktów, toast w stylu noir. I ponadczasowy, choć znów aktualny, motyw o podzielonym społeczeństwie, polowaniu na czarownice, prześladowaniu mniejszości i segregowaniu odmienności.
NIE IŚĆ
DOKTOR STRANGE ***
Uwielbiam produkcje Marvela, ale ta do mnie nie przemówiła. Są fragmenty, które wyglądają, jak zaglądanie na ulicę Pokątną z „Harry’ego Pottera”, ale zdecydowanie przeważa nowocześniejsza „Incepcja”. Historia nabycia przez kolejnego z superbohaterów szczególnych mocy, czyli tzw „origin story” skąpana jest w mistycznej aurze, która do mnie nie przemówiła. Benedict Cumberbatch w roi tytułowej nie zaproponował nic nowego. To kolejna odsłona jego sherlockowariacji. Za zmarnowany uważam też potencjał Tildy Swinton, czy Madsa Mikkelsena. Ich postaci powinny być charyzmatyczne, a za główne zadanie otrzymały objaśnianie reguł gry. Mój największy zawód, jako wielkiego fana Avengers, polega na braku przekonujących pomysłów. Opisana przez Wonga, najciekawszą zresztą postać filmu, różnica miała polegać na tym, że Avengersi bronią świata przed zagrożeniami fizycznymi, a czarownicy, których poznaje Strange, występują przeciwko zagrożeniom mistycznym. Trudno jednak zauważyć, na czym polega mistyka. Złoczyńcy tego uniwersum także spuszczają łomot, może w odrobinę dziwaczniejszy sposób, zamknięci w szeregu siłowych pól. Potencjału nowojorskich lokalizacji nie wykorzystano jednak nawet w ułamku tak sugestywnie, jak w przypadku „Fantastycznych zwierząt…”