"Święta krowa z ubłoconą mordą" - Pelczar odpowiada Budrewiczowi
(Ian Pelczar odpowiada na obszerny tekst Leszka Budrewicza).
Leszku!
Fascynacja do piłki kopanej łączy nas, ale nawet tutaj cenimy inne drużyny. I ciesząc się z wczorajszego 3-0 Arsenalu wiem też, że kolejny słynny w świecie Polak - Henryk Kasperczak - też doczeka się słów ostrej krytyki w Polsce. Znam oczywiście proporcje, mocium panie. Zatem Kasperczak to inna liga. A Wajda? A Kapuściński?
Nie czytam rzeczywistości jak w wierszu Tuwima. Po prostu znalazłbym inne łączniki dla ludzi niż postrzeganie ich w świecie jako wyraz świętości w Polsce. Z tego, co wiem, Adam Michnik też się cieszy estymą, gdziekolwiek pojedzie, a w Polsce ciężko dzisiaj przyznać się do sympatyzowania z jego tezami. Wszak sporem publicznym zawładnęli - z jednej strony - zwolennicy liberalnej chadecji oraz - z drugiej strony - narodowo-konserwatywnego socjalizmu. Ale ja wciąż, zapewniam Cię Leszku, widzę rzeczywistość raczej jak w tym popularnym songu: „Pan widzi drzewo, ławkę, stół. A ja drzewo rozdarte na pół”.
Zacznę od Wajdy, nim słońce po dachach, zeskoczy jak kot po nocy ćmej.
Zacznę od Wajdy, gdy w progu się waha ktoś, kto winien wejść, a może nie…
Nie jestem ani „wajdofilem”, ani „wajdofobem”. Doceniam „Popiół i diament”, ale już tropy tego filmu w „Katyniu” odrzucam. Gdy byłem bardzo młody wstrząsnęła mną „Ziemia obiecana”, ale z ciekawością czytam jak różne są interpretacje tego filmu przez samego Wajdę. Chyba jako jeden z bardzo nielicznych recenzentów wystawiłem wysoką ocenę filmowi „Pan Tadeusz”. I broniłem go jak tylko się dało. „Zemsty” już nie… Różnica była zbyt wielka.
Podobnie jest z „Katyniem”. Mam wrażenie, że w odniesieniu do tego filmu zbyt skrótowo posłużyłem się terminem "anachroniczność". „Katyń” jest anachroniczny nie w swojej formie, ale w swoim podejściu do tematu, w sposobie narracji. Anachroniczny, a nie tradycyjny, jak wspomniane przez Leszka Budrewicza „4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni” - film może nie wybitny, ale bardzo dobry, który na nominację z pewnością zasłużył. Podobnie jak czarno-biała animacja z Francji- „Persepolis”, również tradycyjna jak tylko można. Ale w sposobie opowiadania już nie anachroniczna. Nie wyjaśniająca widzowi słowami i napisami odwołań, które przed chwilą sam zrozumiał. Nie wprowadzająca scen jak ze szkolnej lektury, w których bohaterowie występują po to, by zadeklamować linijkę o swych obecnych losach.
Steven Spielberg nakręcił swój czarno-biały film piętnaście lat temu i został zjedzony przez polską krytykę. „Hollywoodzka baśń” - czytaliśmy w „Gazecie Wyborczej”. Musieliśmy po premierze „Katynia” czytać inne recenzje, bo tak ostrej reakcji nie pamiętam. Pamiętam pochwały Sobolewskiego, zachwyty ‘wszystkich świętych’ w TVN 24, a w „Warto rozmawiać” pojedynczy głos na "nie", dość nawiedzonego własną wizją historiozoficzną Krzysztofa Kłopotowskiego. Jeśli była krytyka - to wyważona i delikatna, jak Małgorzaty Sadowskiej w „Przekroju”. Pisała: „Do historii kina na pewno przejdzie scena mordu na polskich oficerach. Poza tym nie jest to film wybitny, ani oryginalny, ani odkrywczy. Ale za to pożyteczny”.
Poprosiłem, by na stronie "Klapsa" pojawiła się moja recenzja z „Katynia”, emitowana w Radiu RAM i Polskim Radiu Wrocław w dniu ogólnopolskiej premiery. Zdanie mam podobne, chociaż w odróżnieniu od recenzentki „Przekroju”, nie opisywałem akcji promocyjnej filmu. Powtórzę jeszcze najważniejsze - wolne tempo i dialog nie są zarzutem. Są dla mnie atutem. Dlatego w „Klapsie” za film roku uznałem „Zodiac”, a rok wcześniej „Brokeback Mountain”. Filmy również dalekie od formalnej nowoczesności. Bo nie o nią chodzi. „Szeregowiec Ryan” był przełomem w kinie wojennym, dzięki Januszowi Kamińskiemu, ale po wirtuozerskiej scenie batalistycznej następował sentymentalny, patriotyczny kicz. W „Katyniu” proporcje są odmienne. Wstrząsającą scenę zostawiono na koniec, wcześniej mamy czytankę.
Janusz Kamiński dał z kolei swoje wybitne oko kameralnemu filmowi „Motyl i skafander”, czyniąc zeń dzieło i wstrząsające, i proste, i niezwykle oryginalne formalnie. I takie filmy powinny - moim zdaniem - zdominować rozdania nagród.
Piszesz Leszku, że nie można się przyczepić do artystycznej strony filmów nagrodzonych Oscarem w kategorii nie-anglojęzycznej, od czasu „Noża w wodzie”. Można, a nawet trzeba. I nie trzeba daleko szukać. Na przykład południowoafrykańskie „Tsotsi” wyprodukowane przez Polaka, Piotra Fudakowskiego. Film Gavina Hooda, reżysera ostatniej wersji „W pustyni i w puszczy” jest dobrą opowieścią o społecznych kontrastach i biedzie, popychającej do przemocy, ale niczym więcej. A wygrało ze wstrząsającym zapisem ostatnich dni Sophie Scholl. Częściej wygrywają filmy, które w nominowanej piątce można uznać za najciekawsze, ale gdyby wziąć pod uwagę dzieła odrzucone przed nominacjami? Czy niemieckie „Nigdzie w Afryce” wygrałoby z „Porozmawiaj z nią”?
W tym roku na przykład nominacje do kanadyjskich Oscarów zdominował film „Eastern Promises” Davida Cronnenberga - rzadko spotykany zbiór stereotypów na temat rosyjskiej mafii oraz imigrantów w Londynie. Viggo Mortensen gra tam tajemniczego rosyjskiego twardziela w sposób, który na wschód od Odry budzić może jedynie perlisty śmiech. A jednak nominację do Oscara właśnie otrzymał. Zatem nominacja dla „Katynia” nie przekona mnie do zmiany zdania o filmie, szczególnie gdy finałowa piątka w tym roku wygląda jak wygląda.
Dziwi mnie również zarzut, że Kapuścińskiego nie można krytykować. Wydaje mi się, że robi to wiele osób. W „Dzienniku”, w „Rzeczpospolitej” oraz - jak widać - na stronach PRW. Zarzuciłem Ci insynuację, bo poświęciłeś Kapuścińskiemu jedno enigmatyczne pytanie. Gdyby od razu zostało rozwinięte, jak w późniejszej odpowiedzi, nie uciekłbym się do tego słowa. Co do sporu o jego twórczość - pozostanie nierozstrzygnięty. Dla jednych każde przekłamanie będzie dyskwalifikacją, dla drugich po prostu ostatecznym transferem w stronę literatury. Nie wiem, czy to picerstwo, tworzenie show - jak skomentował obok tekstu Tomek Sikora. To raczej słynny montaż w głowie. Kapuściński wielokrotnie tłumaczył, że mieszkańcy Afryki inne rzeczy mówią do mikrofonu, inne do długopisu i kartki papieru, a inne w swobodnej rozmowie. Pamięć Kapuścińskiego miała być pierwszym redaktorem. Czy krytycy są redaktorami uważnymi? W jakim wywiadzie, w jakiej publikacji ostatnich lat Kapuściński pozostał - jak piszesz - zafascynowany komunizmem i terroryzmem?
Twoja ocena, że reportaż ze Stoczni był najsłabszy pozostaje ważna, bo wiesz o tym okresie nieporównanie więcej. Ja niestety lepszego nie czytałem, ale chętnie przeczytam, jeśli tylko wskażesz. Reportaże Kapuścińskiego z Afryki były ważne - tu, jak rozumiem, jest między nami zgoda. Podobnie jak zgadzamy się co do wagi dzisiejszych opowieści Wojciecha Jagielskiego z Kenii. Kiedy agencje prasowe sucho wyrzucają liczbę zabitych w stolicy i szanse na porozumienie między prezydentem i opozycją, reporter „Wyborczej” odsłania kolejne niuanse bardzo złożonego konfliktu. W każdym kraju Afryki jest tych niuansów mnóstwo. I do każdego reportażu, do każdej obecności i nieobecności można przytroczyć jakiś zarzut.
Czy warto rozmawiać o rzekomych raportach Kapuścińskiego [dla służb specjalnych PRL - red.]? Może i warto, ale zastanawia mnie pewien rozjazd w ocenie. Kapuściński notował książki z pamięci, zatem na pewno dużo w tym bujdy, za to raporty na pewno notował skrupulatnie, więc z pewnością skrzywdził ‘francuską przyjaciółkę’. Skąd taka pewność, skąd tak różny ton? Kapuściński miał prawo wyjść ze studia - wiesz doskonale, że osoby publiczne często kończą rozmowy z dużo błahszych powodów. Sam zostałem kiedyś poproszony przez wydawców ogólnopolskiego publikatora o przeprowadzenie wywiadu z Ryszardem Kapuścińskim. Odmówiłem, bo nalegali na pierwsze podstawowe pytanie: „Czy pan współpracował”? Czarno-białe pytanie, jak na najlepszym przesłuchaniu. Wiesz doskonale, że gdyby odpowiedział ‘nie’, ci, którzy pomawiają nie uwierzyliby. A gdyby odpowiedział ‘tak’ i odszedł z dumnie podniesioną głową - bo przyjmijmy, że jego bliscy mają rację i nikomu nie zaszkodził - to wiesz doskonale, że dzisiejsza polska publicystyka spaliłaby wszystkie książki na jednym grosie, o przepraszam - stosie.
Najbardziej ciekaw jestem fałszerstw, które mu się zarzuca. Przed każdą podróżą czytał tony książek. Jeśli zacytował nietrafione źródło, co wtedy? Jeśli przyjąć, że brytyjski etnolog zawsze będzie wiedział lepiej niż polski reportażysta, to Leszku postawimy tezę odwrotną do Twojej: Polak, który staje się poważany w świecie doczeka się w kraju tylko i wyłącznie miażdżącej krytyki. I to akurat będzie bardzo polskie. Na przykład Kieślowski - w Madrycie i Londynie ludzie potrafią o nim rozmawiać godzinami, a na festiwalu filmowym w Polsce od rodaków usłyszałem, że to wszystko dlatego, że nie wiedzą nic o życiu i świecie, że Kieślowski to wykorzystywał i kręcił filmy ‘pod zachodnią publiczkę’. Dlatego zawsze ze zdumieniem czytam, że polskie autorytety są nie do dotknięcia. Są. Ale tylko dwa: Karol Wojtyła i Jan Paweł II. Kiedy pojawiły się dwa filmy o tej samej postaci, podzielone właśnie na takie części - o Wojtyle i o papieżu, także pisałem krytycznie. I także czytałem wszędzie, że film jest poprawny. A był bardziej uproszczony niż biblia w obrazkach.
Dlaczego warto czerpać autorytety z zagranicy? To zrozumie każdy, kto po lekturze publicystów „Guardiana”, „New York Timesa” czy „El Pais” przesiądzie się na Ziemkiewicza, Karnowskiego, Krasowskiego, Rybińskiego, Żakowskiego i Wildsteina. W Polsce dyskusja publiczna nie istnieje, bo już w pierwszym akcie jest kierowana na zupełnie ślepe tory. Przykładem pierwsze komentarze „Rzeczpospolitej” po publikacji „Strachu” w Polsce. Podobny wymiar ma atakowanie Kapuścińskiego za brak dostatecznych komentarzy do faktu, że jego bohaterowie doprowadzali do degrengolady swoje kraje, walcząc o wyznawaną ideologię. Zawsze mi się wydawało, że same akapity jego książek są wystarczającym komentarzem. Bo rzadko kiedy dostajemy mocniejsze, a przy okazji dalekie od patetyczności, świadectwo kruchości życia i pułapki ideologicznego zaślepienia. Osobistego bólu i mechanizmu napędzanego przez tworzoną właśnie historię. W tym właśnie Kapuściński w swych relacjach różni się od Wajdy z najnowszego filmu.
Z różnych być może przyczyn, ale i Budrewicz, i Pelczar mają na półce miejsce dla Andrzeja Wajdy i Ryszarda Kapuścińskiego. Chociaż w obu przypadkach są to zapewne miejsca dla innych dzieł. Leszek jest przy tym przekonany, że kariera za granicą daje status świętej krowy w kraju. Janek twierdzi, że wręcz przeciwnie. Patrzy na święte krowy i widzi, że mają dziwnie dużo błota na twarzach. Przypomnę, na potwierdzenie swej tezy, że Wajda honorowego Oscara już dostał, ale mimo to od „Pierścionka z orłem w koronie” każdy kolejny film był mocno krytykowany. Wyjątkiem jest właśnie „Katyń”, który podzielił krytykę na hołubiącą i doceniającą. Szkoda, bo znacznie lepszy „Pianista” był od pierwszej recenzji biczowany i nawet Złota Palma nie powstrzymała fali ogólnopolskiej krytyki. Lew Rywin kłócił się nawet o to ze Zdzisławem Pietrasikiem w programie Moniki Olejnik (w TVN, ale nie pamiętam czy wówczas nazywał się również „Kropka nad i” czy jeszcze inaczej). Szkoda, że Rywin nie może już wyprodukować filmu, bo w tym był profesjonalistą. Ale to już zarzewie kolejnych konfliktów. Wszak dzisiejsi publicyści lansują tezę, że Rywin chciał zawładnąć krajem do spółki z Agorą, a słynny tekst "Gazety Wyborczej" z 27 grudnia był jedynie zasłoną dymną. Dyktafon, zwany gwoździem, też podlega krytyce, jako źródło. Można przecież manipulować nagraniem. Zostaje zatem zaufanie do autora relacji. I tu zawsze pomocne jest proste odwrócenie sentencji: po słowach ich poznacie. W wielu czytelnikach do dziś owocują słowa z końcówki „Podróży z Herodotem”:
„Stoimy w głębokich, gęstych ciemnościach, jakbyśmy byli na dnie morza, na uczcie Posejdona, którego postać oświetlają, trzymając nad głowami lampki oliwne, asystujące mu boginie”.