„Wielka woda” – RECENZJA
zdj. mat.prasowe
We Wrocławiu od 5 października serwery Netflixa powinny odnotować zwiększony pobór streamów. Wielu mieszkańców będzie chciało zobaczyć „jak to zostało zrobione”. Statystycznie najwięcej powinno odejść od ekranu z zawiedzionymi nadziejami: ich dzielnice i ulice nie załapią się na serialowe pięć minut sławy. W jednym kluczowym przypadku zastąpiono je nawet fikcyjnym adresem. Na szczęście statystyka może udowodnić wszystko, ale nie wygra z inteligencją widzów, a Wrocław to miasto wyrobionej publiczności, która w dodatku lubi za taką uchodzić. Gdzie, jak nie w mieście Wytwórni Filmów Fabularnych i nowohoryzontowych festiwali, liczyć na zrozumienie, że serial fabularny rządzi się swoimi prawami i zaburzenie w chronologii prawdziwych wydarzeń jest czymś naturalnym, czynionym w dodatku dla dobra widza. Pomysł wrocławianki Anny Kępińskiej, by opowiedzieć o powodzi, jak w serialu „Czarnobyl” opowiedziano o awarii reaktora, odsłaniając systemowe błędy i społeczne reakcje, był trafny. Uwikłanie bohaterów w przeróżne rozgrywki i konflikty, w polityczne tło i walkę o wszelką władzę, wypadło i wiarygodnie na konkretnym historycznym tle i uniwersalnie. Powinien to podchwycić każdy widz i taki ze świeżym wspomnieniem ekologicznej katastrofy Odry i taki, który obserwował zupełnie inne dramaty na zupełnie innym podwórku.
Scenarzyści Kasper Bajon i Kinga Krzemińska potrzebowali do tych rozgrywek pełnokrwistych bohaterów. W sześciu odcinkach, na bogatym tle, przeplatają się losy trzech wiodących postaci. Wieszcząca prawdziwą skalę powodzi hydrolożka Jaśmina Tremer (Agnieszka Żulewska rozsadza ekran swoją grą, osobowością, charyzmą i talentem, oczu nie można od niej oderwać, nawet gdy jej bohaterka zaczyna irytować lub chcemy, żeby zrobiła coś zupełnie innego) zostaje ściągnięta do miasta przez wicewojewodę wrocławskiego Jakuba Marczaka (Tomasz Schuchardt w najbardziej nieoczywistej roli w serialu, równie niejednoznacznej, co udanej, a jednocześnie pięknie mrugającej do pewnego Szefa z kultowej amerykańskiej serii). Ich wspólne działania napotkają na opór mieszkańców wsi Kęty, na których nieformalnego przywódcę wyrośnie Andrzej Rębacz (Ireneusz Czop, którego Netflix niedawno wysłał w Himalaje, jako Macieja Berbekę w „Broad Peak”, a teraz obsadził jako syna Jerzego Treli, by aktor mógł ostatecznie udowodnić, że jest zdolny i godzien nieść dalej pokoleniową sztafetę wybitnego polskiego aktorstwa, po tym już chyba tylko kosmos).
Scenarzyści zainspirowali się prawdziwym sporem władz z Wrocławia z mieszkańcami wsi Łany i pomysłem na to, by ratować miasto, wysadzając wały i zalewając wieś. Wyszło, jak wyszło. Scena, w której Tremer orientuje się, że wszyscy w sztabie posługują się mapami sprzed dekad mówi nam o rodzimych realiach więcej niż niejeden dialog. Znajomo brzmiących wymian zdań jest tu jednak cała masa, momentami miałem nawet problem ze zidentyfikowaniem, czy towarzyszący wszędzie głównej bohaterce pułkownik Czacki (Mirosław Kropielnicki, którego w polskich produkcjach nigdy za wiele) jest jedynie sprawnie wprowadzonym oddechem komediowym, czy równoważną postacią, decydującą o gatunkowej klasyfikacji serialu. W scenę niczym z komediodramatu obraca się też pierwsza próba wysadzenia wałów, czy kilka sekwencji z udziałem prezydenta Wrocławia (Tomasz Kot daje serialowi potrzebny charakterystyczny epizod, ale prawdziwym odkryciem jest jego córka Blanka Kot, w roli Klary Marczak). Niektóre dialogi brzmiały mi zbyt nowocześnie, a wątek z powrotem wojewody z wyjazdu do USA wydał mi się zbędny, bo najpierw mamy emocjonować się tym, że wraca, a potem niewiele z jego powrotu wynika. Można jedynie zastawiać pułapki na recenzentów: ilu walnie się, pisząc, że to wojewoda dolnośląski, a nie wrocławski.
Jeśli na coś się denerwowałem, w trakcie oglądania serialu, to na przykrywanie całkiem oryginalnych pomysłów zgranymi schematami. Podoba mi się, gdy odkrywam, że Tremer studiowała w Utrechcie, czyli na uczelni, która przeszła do historii, bo jako pierwsza dopuściła na wykłady kobietę. Nie lubię, kiedy główna dramatyczna kulminacja zbudowana jest na manipulowaniu widzem, na wykorzystywaniu jego niewiedzy i równaniu jej z niepełną wiedzą bohaterów. Suspens działałby tu zdecydowanie lepiej niż dokładanie pytania „kto się uratuje, a kto nie”. Od początku wiadomo, że „Wielka woda” to nie serial katastroficzny bliższy kinu grozy, gdzie możemy od pierwszego odcinka obstawiać: kto utonie, a kto przetrwa. Tu ważniejsze jest tło obyczajowe i społeczne. W jednym przypadku czuć tu poetykę westernu, z walką o „ojcowiznę” i pytaniem o prawo do ratowania większej zbiorowości kosztem mniejszej. W innych wątkach zbliżamy się do dramatów, w których bohaterowie wracają w rodzinne strony z ważnego powodu i rozliczają się ze swoją przeszłością. Bywa to zbyt mocno skondensowane, gdy nagromadzona przez dekady trauma wylewa się w jednej wymianie zdań (aczkolwiek Annie Dymnej, bo to jej bohaterka w niej uczestniczy i tak należą się pokłony za kolejny w ostatnich latach i miesiącach, po „Amatorach”, czy „Johnnym” kapitalny występ drugoplanowy, w którym obroni każde niedociągnięcie) albo kiedy wszystkich zjednoczy ta sama potrawa (tym razem nie zupa, a jajecznica), czy gdy jeden dyrektor szpitala i jedna dziennikarka (idealnie dobrani, m.in. przez odpowiedzialną za casting Żywię Kosińską Łukasz Lewandowski i Marta Nieradkiewicz) mają syntetyzować w swoich działaniach całe grupy zawodowe i problemy danej sfery życia publicznego. Wtedy czuję, że nie oglądam serialu, który ma mnie poruszyć, a ogólnopolski showreel – swoiste przedstawienie dyplomowe. Dzięki temu aktorzy i twórcy zyskują miejsce, by pokazać cały swój potencjał, ale tracą widzowie: zamiast kompletnego dzieła sztuki, zostaje im przed oczami kalejdoskop.
Jeszcze od jednego można mieć mroczki. Lata dziewięćdziesiąte zbierają dzisiaj żniwa. Od dyskusji na temat etyki pracy po mood boardy zestawione z pstrokatej mody. W dekadzie posuchy polskiej piłki cyklicznie odtwarzano „cud na Wembley” i inne mistrzowskie dokonania „Orłów Górskiego” z lat siedemdziesiątych. Patrzyliśmy na to z kolegami z klas w podstawówce, a potem w liceum i nie mogliśmy się nadziwić, tamtym wąsom, czuprynom, strojom. Otoczenie wydawało się takie nowoczesne. Sposoby zarządzania także. Dziś siądziemy ze swoimi dziećmi do „Wielkiej wody” i to one nie będą mogły się nadziwić wąsom, fryzurom na czeskiego piłkarza i strojom. Otoczenie wyda się równie przaśne i szare, a sposoby zarządzania dość nieludzkie. Tyle już nas dzieli od początków III RP, co tamtą dekadę od gierkowskiej. Muszę się zatem pogodzić, że serial o czasach pozornie nieodległych, w których zaczynałem pracę w radiu, jest serialem kostiumowym i historycznym. Oddaje tamten czas w sposób nienaganny. I jeszcze wiarygodnie przedstawia spustoszenie, jakiego dokonuje powódź. Można się zżymać, że za mało deszczu, że nie widać, skąd przyszedł kataklizm, ale to po pierwsze nie jest serial, w którym bohaterowie mają do pokonania jednego konkretnego potwora, a po drugie same powodziowe realia pokazano wiarygodnie i z rozmachem.
Jan Holoubek, reżyser formatujący i Bartłomiej Ignaciuk, reżyser, tak podzielili się odcinkami, by każdy miał okazję popracować w tytułowej wodzie. Zapał, by wspólnie dokonać niemożliwego, opłacił się i „Wielka woda” najlepsze wrażenie robi w scenach, których najbardziej się obawiano – gdy z rozmachem i w szerokich kadrach pokazywana jest powódź. Scenograf Marek Warszewski miał pomysł na to, co do tej pory wydawało się w Polsce niemożliwe do zrealizowania. Talenty autorek i autorów zdjęć, montażu, kostiumów i charakteryzacji sprawiły, że na wizji się nie skończyło i „Wielka woda” ma czym imponować. To serial katastroficzny, w którym samą katastrofę oddano na światowym poziomie. Nadano jej też głębszy wymiar, dzięki muzyce Jana Komara, splecionej z dźwiękowym pejzażem, kapiącą wodą, poczuciem zagrożenia, odcięcia. Zamiast podbijania akcji, czy budowania sztucznego napięcia, dostajemy kompozycje, które dodają charakteru i treści poszczególnym scenom. Są też piosenki, hity lata 97. Nie mogło zabraknąć „hymnu powodzi”. „Moja i Twoja nadzieja” zespołu Hey to był utwór zdarty do granic przyzwoitości liczbą odtworzeń. Z piosenki przyprawiającej w danym kontekście o ciarki robi się wówczas coś okrutnie mdłego. Like a candle in the wind. Mam wrażenie, że serialowi „Wielka woda” to nie grozi. Obejrzymy go raz, a dobrze. Za mało w nim komedii, by się śmiać co sezon, a zbudowany jest zbyt lekko, by się nim rokrocznie straszyć. Dla mnie zostanie przede wszystkim wehikułem czasu – powrotem do dramatycznego lata i dawnych emocji oraz pierwszym polskim serialem o superbohaterce, która zamiast mocy ma wady i walczy o swoje miejsce.
„Byłaby dziś jedną z sióstr rzek i walczyła razem z Cecylią Malik” – powiedziała mi Agnieszka Żulewska, gdy zapytałem o to, jak wyobraża sobie przyszłość swojej postaci. Niech energia Jaśminy Tremer zostanie z widzami, gdy już opadnie „Wielka woda”.