Nie zasłaniam już Opola
fot. Tomasz Hołod ("Polska - Gazeta Wrocławska")
Kiedy przyjdzie zima? Wiem, dziwne pytanie do aktora...
- Spokojnie, przyzwyczaiłem się, że ludzie zaczepiają mnie na ulicy i zadają takie pytania. Niedawno zostałem obrzucony frytkami przez zdenerwowanego przechodnia, któremu powiedziałem, że mrozy i śnieg pojawią się w lutym. Zezłościł się, bo wziął urlop w styczniu.
Jak aktor Teatru Współczesnego został pogodynką?
- Zauważyłem, że moi koledzy, którzy żyją tylko teatrem, strasznie przeżywają sytuację, gdy nie są w nowej obsadzie i muszą czekać miesiącami na kolejną sztukę. Poszedłem na casting do telewizji. Udało się i kiedy nie mogę grać na scenie, całą energię kieruję na chmury...
Na jednym z forów internetowych jest wątek „Marek Kocot - pogodynka". Marzy się Panu, żeby tak rozmawiano o aktorze?
- Śledzę to forum. Oglądam wątki dotyczące miasta, kultury wrocławskiej i siebie jako prezentera. Oczywiście, nie po to, żeby się przejmować opiniami, tylko, by zorientować się, jak jestem odbierany. Czemu tak nie dyskutuje się o mnie, jako o aktorze? Pewnie jeszcze za mało zagrałem. Z drugiej strony mam to szczęście, że na scenie potrafię się bardzo zmieniać i ludzie mnie nie rozpoznają. Szedłem kiedyś ulicą ze znaną aktorką. Była na premierze i zaczęła narzekać: „Wiesz, ta sztuka, nieudana, ten reżyser się chyba skończył. Byłeś, widziałeś", „Byłem, widziałem", odpowiadam. „Ci aktorzy jakieś smutki grali... Ty w tym nie grasz?, „Gram". „Aaa, wiesz co, to całkiem dobra sztuka jest".
Niektórzy ludzie bywają w teatrze, prognozę pogody oglądają wszyscy.
- Odczuwam tę popularność. I choć jedni mnie akceptują, inni nie, konsekwentnie robię, to, co robię. Miałem nawet stałą telewidzkę, która o 7 rano, przed porannymi „Faktami", lubiła czekać na mnie przed budynkiem telewizji. Zawsze miała pretensje - że zasłaniam sobą Opole, bo jestem za gruby. Radziła, że powinienem schudnąć albo się wynieść. Zaproponowałem więc w telewizji, żeby przy mapie pogody zrobić osobną planszę z Opolem. Od tego czasu pretensje się skończyły i nikt już nie zalecał mi kuracji odchudzającej.
To jakieś fatum? Napisał Pan pracę magisterską na temat: „Problem emploi, czyli rzecz o grubych aktorach".
- I dzięki niej zostałem „maistrem sztuki" w zakresie aktorstwa dramatycznego. „Maistrem", bo na dyplomie plastyk zgubił „g". Do tematu skłoniła mnie zagadka, którą zadał nam profesor Józef Kelera: „Kto wie, dlaczego w „Hamlecie", po pojedynku i paru kwestiach jest przerwa?". Przyszło mi na myśl, że aktor, który grał w tej scenie, był gruby, ociężały, męczył się, więc dramaturg mu pomógł. Okazuje się, że w dziejach teatru były okresy, że wygląd aktora, jego tusza, bardzo predyscynowały do pewnych ról, ale czasem to było zupełnie nieważne. Istotne było słowo i przekaz, a nie to, czy ktoś jest podobny do Brada Pitta czy do Pavarottiego.
Jest Pan wrocławianinem?
- Nie, ale całe życie podążam szlakiem miast zawsze polskich. Urodziłem się w Szczecinie, studiowałem we Wrocławiu, potem pojechałem do Gdańska, a po dziewięciu latach znów przygarnął mnie Wrocław. Co mi jeszcze zostało z miejsc zawsze polskich, Opole?
Przywiązuje się Pan do miejsc?
- Na ekranach kin jest właśnie „Pachnidło", więc to dobry moment, żeby wyznać, że czuję i zapamiętuję zapach miejsc, w które trafiłem. Po piętnastu latach czuję zapach szkoły aktorskiej przy ulicy Jaworowej, gdzie miałem egzaminy wstępne. Pamiętam też zapach linoleum z pierwszych dni w gdańskim Teatrze Wybrzeże. Najmniejszy sentyment mam do Szczecina, gdzie się urodziłem i wychowałem, a największą sympatię do Wrocławia. Kojarzy mi się z wolnością.
W CV ma Pan wpisane „umiejętności dodatkowe: przewijanie niemowląt".
- Cha, cha, choć nie jest tak, że chodzę po domach i gdy zobaczę niemowlę, to je przewijam. Ale gdy urodził się mój syn Jurek, który ma już 7 lat, chętnie wstawałem w nocy, by go przewijać. Bardzo go kocham i kiedy się urodził, jeszcze w szpitalu, powiedziałem, że go witam na świecie, że mu powiem wszystko co wiem... I w tym momencie zemdlała pielęgniarka. To był najlepszy dowód na to, że będziemy zawsze razem. Lubię dzieci. Mój przyjaciel ze studiów, Konrad Imiela, ma dwie córki. Kiedyś często ich odwiedzałem i gdy Imielowie mieli coś do załatwienia, zostawałem z dziewczynami jako niania.
Ponoć w każdym mężczyźnie jest trochę dziecka, chłopca...
-...i w każdym trochę kobiety. Kiedyś miałem bardzo poważne problemy rodzinne. Szukałem otuchy i poszedłem na plac Dominikański, by porozmawiać z którymś z ojców dominikanów. Nie wszedłem do kościoła, był zamknięty. Poszedłem do Galerii Dominikańskiej na kawę. I niestety, uległem szałowi wyprzedaży. Kupiłem sobie dwie pary spodni, marynarkę, czapkę, plecak. I humor mi się zdecydowanie poprawił. To jest pierwiastek kobiecy.
To pewnie lubi Pan oglądać seriale?
- Teraz bolesne wyznanie. Od siedmiu lat nie mam telewizora. Uznałem, że jestem od niego uzależniony. Zorientowałem się, że wszystko, co wiem o świecie, wiem z telewizora. Że jestem poddany obróbce, nasiąknięty obrazkami, a poziom mego dowcipu zbliża się do tych z seriali. Powiedziałem „nie", trzeba znów zacząć czytać, rozglądać się i pewnego dnia wyrzuciłem telewizor.
Każda pogodynka ma jakieś wpadki. Zdarzały się Panu?
- Zdarzało się, że komputer się zawiesił i opowiadałem o czymś, czego nie było za plecami. Moje doświadczenie teatralne pozwala wybrnąć z takich sytuacji. Ale kiedyś dostałem sygnał ostrzegawczy, żebym uważał na to, co mówię, bo powiedziałem, że „dwa bliźniacze niże psują pogodę w Europie".
W Polsce jest moda na bliźniaków?
- Kiedy do Wrocławia przyjechali ambasadorowie, prezydent miasta odwiedził z nimi teatr Capitol i przedstawiając zespół, powiedział „to są bracia Kamińscy, prawie jak Kaczyńscy". Wtedy niektórzy z ambasadorów wyjęli aparaty i zaczęli sobie z nimi robić zdjęcia.