Dusza zaprzedana kinu
fot. Marcin Osman ("Polska - Gazeta Wrocławska")
Dziś rozstrzygnięcie konkursu na Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni.
Dlaczego nie powędrowałeś tam razem ze swoim bratem Piotrem, też reżyserem?
- No niestety, już jedną nogą wsiadałem do samochodu, kiedy dostałem telefon, że muszę wracać do pracy, do Wrocławia. Całą imprezę znam więc tylko z relacji telefonicznej. Żal mi, że mnie tam nie ma, bo to fajny festiwal, odwiedzałem go trzy razy ze swoimi produkcjami. W tym roku nie udało mi się zdążyć z filmem, więc uczestniczę tylko "zaocznie".
Co cię tak nagle ściągnęło do pracy?
- W przerwach między robieniem własnych filmów, reżyserowaniem i przygotowywaniem ich do produkcji, pracuje dla telewizji przy różnego rodzaju serialach, piszę też do nich scenariusze. Teraz akurat jest to "Warto kochać". A przez wakacje robiłem trzy odciniki "Pitbulla", które są w montażu.
Lekcje odrabiasz pilnie? "M jak miłość" znasz dokładnie?
- Nie, nie mam w ogóle telewizora. To znaczy mam, ale używam go głównie do oglądania filmów na DVD. Ale wiem o co chodzi w takich produkcjach. Uwielbiam prace z aktorami, uwielbiam spędzać czas na planie filmowym. Jak mnie tam nie ma, to wpadam w depresję. Dlatego korzystam z różnych
propozycji. To dobry sposób, żeby całe życie spędzić w miejscu, które kocham.
Teraz są seriale, ale pierwszy film, który zrobiliście z Piotrem był
horrorem.
- Tak, nazywał się "Błotniaki" i powstał 15 lat temu. Jak byliśmy dzieciakami to oglądaliśmy mnóstwo filmów, to była epoka wideo. Wszystko nagrywaliśmy, szczególnie lubowaliśmy się w horrorach, amerykańskich, krwawych filimikach. Mama nie zbyt się cieszyła -- cale podłogi były umazane czerwoną farbą, a dom wyglądał, jakby wybuchła bomba. To była niezła zabawa. Z dużym sentymentem sięgam do tamtych rzeczy, są świetnym dokumentem.
Oprócz Piotrka, kogo zapraszałeś na plan?
- Było całe nasze rodzeństwo, a jest nas sześcioro, plus kuzyni, jakieś 10-15 osób. Filmy robiliśmy w wakacje. W pierwszym uśmierciliśmy wszystkich -- potworki z kosmosu załatwiły całą rodzinkę. Nie pamiętam dokładnie scenariusza, nie wiem czy w ogóle powstał. Na planie była totalna improwizacja, wzięliśmy po prostu kamerę i lecieliśmy ze wszystkim po kolei.
Ale podobno dźwięk był już robiony bardziej profesjonalnie.
- Tak, bo ten który nagraliśmy był nie do użytku - zza kamery dochodziły komendy. Dlatego go wykasowaliśmy i nagraliśmy od nowa, razem z muzyką. Można powiedzieć, że nasze pierwsze filmy były dubbingowane. Ale robiliśmy wszystko intuicyjnie.
Pierwszym krytykiem byłą pewnie mama. Nie łapała się za głowę?
- Nie, chyba uznawała to za nieszkodliwe hobby. Nie sądziła pewnie, że to w przyszłości będzie nasz zawód. Teraz jest dumna.
W przerwach między jednym klapsem, a drugim biegaliście za krowami.
- Cha,cha, można tak powiedzieć. Wychowaliśmy się w wiosce pod Wrocławiem, mieszkaliśmy w domu z babcią, która miała dość duże gospodarstwo. Maszyny, cały inwentarz -- wiadomo, krowy, świnie. Jak byliśmy mali to wypasaliśmy je, ale to już było bardzo dawno temu.
Ale teraz tam wracacie, żeby robić filmy.
- Tak, bo tam jest kopalnia pomysłów. Na przykład mój film "Rzeźnia nr 1" dzieje się w takim mikroświecie, a bohaterowie są wzorowani na prawdziwych postaciach.
Mieszkańcy wiedzą, że ich portretujesz?
- Tak, często sam im mówię. Zauważyłem, że ludzie traktują te filmy bardzo dokumentalnie. W " Ugorze" posłużyłem się historią zupełnie wymyśloną. Główną rolę zagrała moja babcia, a jej synów profesjonalni aktorzy. Później babcia dostała telefon od dawno niewidzianej koleżanki, też starszej pani, która mieszka kilka wiosek dalej. Dzwoni i mówi "Regina co tam u ciebie, słyszałam, że jesteś chora, w łóżku leżysz i jakieś obce osoby się wokół ciebie kręcą".
A Tobie często zaciera się granica między filmem a rzeczywistością?
- Nie jest tak, że nie wiem co jest kinem, a co życiem, ale bardzo dużo czasu spędzam na panie, dużo też piszę scenariuszy. Dlatego łapie się na tym, że mówię, albo zachowuje się jak wymyślony przeze mnie bohater. Ale to chyba normalne u reżyserów.
Gdzie szukasz inspiracji?
- Wszędzie. Uwielbiam niecodzienne sytuacje. Ostatnio jechałem pociągiem i pijaczek rozmawiał z żołnierzem, który miał być wysłany do Iraku. To były niesamowite historie. Rozmowa była długa, wyciągnąłem zeszyt i zaczęłem spisywać, oczywiście tak, żeby nikt nie widział. Chyba każdy powinien mieć przy sobie dyktafon, czy, jak to się mówi ostatnio, gwoździa.
Kiedyś robiliście z Piotrkiem razem filmy, teraz już nie. Dlaczego?
- Mamy inne pomysły. 7 lat temu realizowaliśmy ostatni wspólny film, ale go w końcu nie skończyliśmy. On chciał co innego, ja co innego, i ostatecznie powstały dwa różne scenariusze. Ale to dobrze, dzięki temu jest dwa razy więcej filmów. Nie jest jednak tak, że ze sobą nie współpracujemy, bo często sobie pomagamy. Może z medialnego punktu widzenia lepiej by było, gdybyśmy działali we dwójkę, zapraszali by nas wtedy do programów, może występowalibyśmy w reality show, wiadomo - bracia są teraz w modzie...
Jak nie podoba ci się film twojego brata to mu mówisz?
- Jasne, wielokrotnie krytykowaliśmy siebie, mówiliśmy ze cos jest do d... i w ogóle nie ma sensu. Ale nasze ostatnie filmy podobają nam się. Poza tym jesteśmy otwarci na rożnego rodzaju krytykę. Jestem do niej przyzwyczajony, konstruktywna mnie motywuje.
A byłeś kiedyś na seansie swojego filmu, który został wygwizdany?
- Nie, to się praktycznie nie zdarza, jak komuś się nie podoba, to po prostu wychodzi. Na festiwalach filmów niezależnych są ludzie, którzy szukają czegoś nowego w i są raczej powściągliwi w ocenie.
Chyba bezpiecznie robi się takie filmy. Zawsze można powiedzieć, że tak miało być, że to jest sztuka i nikt jej nie zrozumiał.
- Cha,cha, może tak, ale to równie dobrze może tak zrobić przy filmach wysokobudżetowych. Moim zdaniem reżyser nie powinien się nigdy tłumaczyć ze swoich błędów. Większość z nas widzi je i je zna. I w następnych filmach stara się ich nie powtarzać. Wiadomo -- człowiek się rozwija. Z filmu na film staram się być coraz lepszy.
Unikasz oceny starszych kolegów po fachu. Ale szkolisz młodych, prowadzisz dla nich warsztaty. I straszysz ludzi Świętym Mikołajem
- No tak, pomagałem kilka razy w takich zajęciach. W Niemczech było super. Pisaliśmy scenariusze i później je realizowaliśmy. Czesi -- zgodnie z narodowym poczuciem humoru, wymyślili, że zrobią etiudę o Świętym Mikołaju, który zjawia się nie w czas, bo latem. I bardzo się to wszystkim zmieszało z rzeczywistością -- pomysł nie spodobał się mieszkańcom, którzy wezwali policję. Środek wioski ,przestraszeni ludzie -- bo co niby robi Mikołaj w lipcu? Pewnie kradnie!
To prawda, że Mateusza Damięckiego, żeby zagrał u ciebie, przekupiłeś złotówką?
- Jak robiłem " Krótką histerię czasu", to pojechałem do Warszawy, żeby się z nim spotkać, przekazać scenariusz, pogadać o roli. I jak wracaliśmy ze spotkania to zabrakło mu pieniędzy na metro. No to mu pożyczyłem złotówkę, wiedząc, że w przyszłości będzie mi się musiał odwdzięczyć i zagrać u mnie. Opłaca się być pomocnym.
Ty też dzielisz czasami los biednego artysty i brakuje Ci pieniędzy?
- Na szczęście nie jeżdżę metrem. Ale owszem - wcześniej się zdarzało, kiedy skupiałem się tylko na swoich rzeczach i wszystkie zarobione pieniądze ładowałem w produkcję swoich filmów. Czasem nie starczało.
Nie można z Tobą o niczym innym porozmawiać - ciągle tylko filmy, filmy, filmy. Robisz w życiu coś jeszcze?
- Oprócz kina...hmm. No piszę scenariusze. Śpię. I prowadzę warsztaty. Chyba rzeczywiście na nic innego nie mam czasu. Nawet żeby pomieszkać w swoim nowym mieszkaniu. Kupiłem je ostatnio. Kredyt będę spłacał 30 lat.