Recenzja "Crazy stupid Love"

Jan Pelczar | Utworzono: 16.09.2011, 14:38 | Zmodyfikowano: 16.09.2011, 14:39
A|A|A

Fot. mat. prasowe

Najnowszą komedię romantyczno-familijną z Hollywood można porównać do dobrze przyrządzonego makaronu. Kiedy smak pasty zaczyna nużyć, wówczas możemy skupić się na dodatkach. A te są wyborne, wytrawne, momentami pikantne, po prostu dobrze smakują. A co najważniejsze, nasycić wrażeniami mogą się różni smakosze. 

Zwolennicy czystej komedii romantycznej ze swoimi zwrotami akcji i zasadami chłonąć będą drugoplanowy romans z katalogu. Ryan Gosling z idealną fryzurą i ciałem jak z Photoshopa oraz z filmu na film coraz bardziej urocza Emma Stone dadzą banalny przykład, że noc przegadana zbliża bardziej niż przesycona seksem. Bardziej intymne od nagich ciał są przecież szczere zwierzenia, ale w filmie reżyserskiego duetu Glenn Ficarra-John Requa nie budzą one uczucia zażenowania.

Widzowie, którzy lubią komedie z tłem obyczajowym, będą się mogli zastanawiać co naprawdę zniszczyło związek Steve’a Carella i Julianne Moore. Szkoda, że jej postać jest w scenariuszu aż tak bardzo papierowa. – "Kiedy przestaliśmy być ‘nami’?" - pyta ze łzami w oczach żona, a potem zamiast szukać odpowiedzi poddaje się po kolei wszystkim stereotypowym skutkom ubocznym: zainteresowaniu kolegi z pracy, skupieniu na dzieciach, wymyślaniu pretekstów by zadzwonić do męża, nagłym wybuchom zazdrości. 

Fani rom-comów z dodatkiem familijnym rozpłyną się na widok Jonah Bobo, grającego nad wiek mądrego synka, wzruszą się finałowymi scenami, a na starcie zaśmieją gdy padnie pytanie „czego sobie życzysz” i mąż odpowie: „poproszę creme brulee”, a żona „chcę rozwodu”. Kevin Bacon, który pojawi się jako „ten trzeci” z założenia wejdzie w rolę czarnego charakteru, a Marisa Tomei, jako „ta trzecia” będzie musiała grać postać karykaturalną. Na tle rodziny głównych bohaterów będziemy też obserwować inne, zaprzyjaźnione małżeństwo. Obowiązkowo przerysowane i sprowadzone do prezentowania ról społecznych - raz wystąpią w roli obserwatora, później będą ofiarą, a na koniec sędzią. Komediowego uroku dodaje tej farsie występ Johna Carrolla Lyncha, znanego z roli Arthura Leigh Allena w filmie „Zodiac” Davida Finchera.

Najważniejszy i najsmaczniejszy dodatek na liście jest czysto komediowy i pikantny. Oto elegancko ubrany Ryan Gosling szydzi z niechlujnego Steve’a Carella i zabiera go do prawdziwej szkoły uwodzenia. Ma mu pomóc odzyskać utraconą męskość. Ciężko będzie po tych kilku scenach pić kinomanom drinki przez słomkę. Za to łatwo przyjdzie zapamiętanie kilku zabawnych zdań i sytuacji. Co prawda nie każdy podrywacz musi z miejsca uprzedmiatawiać kobiety, a nie każdy dobry mąż i ojciec to pantoflarz, ale gra kliszami w „Crazy Stupid Love” jest błyskotliwa. Twórcy puszczają oko do widzów, kiedy bohaterki zastanawiają się, jak niskie ograniczenie wiekowe posiadałby film na podstawie ich życia seksualnego; jedna z par rekonstruuje scenę z „Dirty Dancing”; ojciec wygłasza najbardziej zawstydzającą szkolną przemowę od czasu występu Hugh Granta w „Love Actually”; a niania rozwija fantazję na temat ojca w sposób sugestywny, przenoszący widza skojarzeniami i do „American Beauty” i do „American Pie”. 

Jacob, bohater Ryana Goslinga, mówi w jednej ze scen: „Skończyła się wojna płci. Wygraliśmy w momencie, w którym kobiety zaczęły ćwiczyć taniec na rurze dla rekreacji”. Duch fitness, pielęgnacji i osobistego uroku unosi się nad każdą sceną „Crazy Stupid Love”. Inna obsada, inny kostiumolog i subiektywna ocena mogła być skrajnie odmienna. Tajemnica przepisu tkwi w odpowiednich dodatkach, a nie każdy lubi oliwki i Josha Grobana w formie przystawki.

Posłuchaj recenzji: 

REKLAMA
Dźwięki