Miliony kwadracików
fot. Marcin Osman ("Polska - Gazeta Wrocławska")
Bardzo się Państwo napracowali przy przygotowaniu kolekcji strojów zrobionych z płyt CD? Jeśli płyt było kilka tysięcy, to kwadracików ile?
Małgorzatan Stanielewicz: -Boże, miliony!
Marek Stanielewicz: - Cała sztuka polegała na tym, żeby na pierwszy rzut oka nie było widać, że to są płyty. Bo co to za filozofia wziąć całą płytę i gdzieś ją przyszyć. Trzeba ją tak przetworzyć, by powstało coś zaskakującego dla odbiorcy. Ciekawy efekt da się też uzyskać np. z folii miedzianej. Można z niej wyczarować cała paletę barw. Pod wpływem wilgoci powstaje na niej zieleń grynszpanowa - taka jak na dachach. Ale jeżeli taka folię podgrzać zwykłym palnikiem gazowym przybiera odcienie żółci, pomarańczu, brązu, fioletu, aż po czerń. Na takim tle da się jeszcze stworzyć fakturę - rozbić młotkiem, porysować igłą, pognieść.
Małgorzata: - Kiedyś przygotowaliśmy też kolekcję z gumy. Przywieźli nam do domu cztery wory śmierdzących, brudnych dętek z ciężarówek i opon. Godzinami myłam je w wannie ze smaru i oleju. Za to potem, kiedy już stroje z niej były gotowe, ludzie myśleli, że to skóra. Nabrały szlachetności.
Ale taka dętka z ciężarówki nie ma pół milimetra grubości, tylko dużo więcej. Jak to szyć?
Marek: - Ręcznie. Dratwą. W jednym z strojów powycinaliśmy dziurki. Nożyczkami, każdą z osobna. Każda ma inny kształt. Wtedy taka kreacja dobrze wygląda z daleka i z bliska. Ludzie często przychodzą po pokazie i przyglądają się, jak to zostało zrobione. I doceniają.
W szkole miał Pan chyba piątkę z zpt (zajęcia praktyczno techniczne - przyp. red).
Marek: - Owszem. Od tego zaczęła się moja przygoda ze sztuką. Dziś cenię najbardziej to, co wykonane ręcznie, dopieszczone. Przerobić stojak do lampy, dorobić ustnik do fajki - mówię o tym dlatego, że zbieram fajki - uważam, że to robi dobrze na głowę. W tym całym pędzie życia, techniki, cywilizacji zatrzymuje czas.
Opony w wannie, tysiące płyt CD, zwoje folii. Musicie mieć w domu niesamowitą graciarnię.
Marek: - Taki to graciarski zawód. Do materiałów dochodzą jeszcze dziesiątki narzędzi - do cięcia papieru, skóry, kombinerki, dłutka. Ciągle z nich korzystamy, więc wszystkie mamy w domu, a ciągle dokładamy nowe. Do tego ja chyba cierpię na syndrom dziecka wychowanego w czasach, kiedy nic się nie wyrzucało. Zbieram, magazynuję, upycham.
Małgorzata: - A ja z tym walczę. Ale bez większych efektów. Kiedy się, przeprowadzaliśmy, firma przywiozła nam do nowego domu cztery ciężarówki zabawek. Było tam wszystko: deski, farby, pręty, zwoje aluminium. Śmiali się, że to przeprowadzka roku.
Czyli prawdziwy dom wariatów. Syn też jest artystą?
Małgorzata: - Bynajmniej. Ścisłowcem. Chodzi do trzeciej klasy liceum i wybiera się na politechnikę.
Marek: - On nam cały czas wypomina, że to, czym się zajmujemy to nie praca. Radzi nam się zabrać do porządnej roboty. W jego rozumieniu oznacza to wychodzenie o godzinie dziewiątej i wracanie o siedemnastej. Chyba nie podoba mu się, że cały czas jesteśmy w domu.
Jak na projektantów mody jesteście Państwo mało ekstrawagancko ubrani. A przecież artyści uwielbiają zwracać na siebie uwagę.
Małgorzata: - No jak widać nie zawsze. Ja w ogóle mało interesuje się modą. Bo - podkreślam - nasza praca ma dość niewiele wspólnego z tym, co się nosi na ulicy.
Marek: - Poza tym mamy na sobie nasze stroje robocze. Są po prostu praktyczne. Na co mi ekstrawagancja w pracowni? Co innego wielkie okazje.
Zakładacie wtedy ubrania z własnych kolekcji?
Marek Stanielewicz: - Jasne, że nie. Współczuję modelkom, które muszą je nosić na wybiegu. To nie są ubrania do noszenia na co dzień, a my nie jesteśmy krawcami, tylko artystami. Pokaz mody to widowisko, spektakl. Jest światło, dźwięk, scenariusz, budowanie nastroju. Pokazywanie ciuchów, które są w sklepie jest nudne. My robimy z tego igrzyska. Zaskakujemy.
Małgorzata: - To klasyczna sztuka dla sztuki.
Ze swoimi kolekcjami zjeździliście całą Europę. Który pokaz wspominacie ze szczególnym sentymentem?
Marek: - Biennale w Wenecji. To jest mistrzostwo świata jeśli chodzi o modę. Zaproszenie na nie to absolutnie najwyższe wyróżnienie. Tam przychodzi elita kulturalna Europy. Nie można jej pokazać byle czego i puścić oko. Przed pokazem ciarki nam szły po plecach. Ale okazało się, że zostaliśmy przyjęci bardzo dobrze - potem przychodzili ludzie i dopytywali się o różne szczegóły. I to byli ludzie naprawdę wysoko postawieni w tym modowym biznesie.
Taką kolekcję się potem sprzedaje?
- Skąd! Po kilku imprezach ona ulega zniszczeniu w naturalny sposób - po prostu różne elementy odpadają, szwy puszczają. Czasem je nawet sami niszczymy.
To w jaki sposób się na tym zarabia?
- Dostajemy pieniądze za pokaz. Po pokazie stroje zostają, można je pokazać znowu. Ale to kiepskie pieniądze. Właściwie dorabiamy, nie zarabiamy.
Równo za tydzień, w sobotę o godz. 19, macie Państwo pokaz w Pasażu Grunwaldzkim. Jakie ekstrawagancje tam zobaczymy?
- Tajemnica. Zapraszamy
- Strasznie. Dostaliśmy dobre parę tysięcy płyt. Każdą z nich cięło się na malutkie kwadraciki, takie centymetr na centymetr. Potem wierciło w nich dziurki, przy czym średnio co drugi kwadracik pękał. I dopiero potem się to naszywało na tkaninę.