Tancerz ze smyczą
fot. Tomasz Hołod ("Polska - Gazeta Wrocławska")
Ma Pan 26 lat, wiele miał Pan partnerek?
- Siedem, nie, osiem. Trochę się mnie bały, bo czasami krzyczałem i bywałem dla nich niedobry. Ale ze wszystkimi się dobrze pracowało i prowadziło to nas do niezłych efektów.
Tanecznych, oczywiście.
- Oczywiście, a o czym myśleliście? Mam za sobą 12 lat tańca towarzyskiego, współczesnego i ludowego.
Był Pan mistrzem świata w kujawiaku?
- Parę lat temu byłem w finale mistrzostw Polski w tańcach latynoamerykańskich i standardowych. Najbardziej lubię paso doble i tango, są najbardziej charakterne. To pomocne w zawodzie, jeżeli aktor może nie tylko zagrać, ale też zatańczyć i zaśpiewać.
Podpatruje Pan zmagania aktorów w „Tańcu z gwiazdami"?
- Tak, okazuje się, że niewiele czasu potrzeba, żeby osiągnąć niezły poziom. Ale podejrzewam, że aktorzy wybierani do programu wcześniej mieli do czynienia z tańcem. Gdybym był w tym programie, na pewno bym się wyszalał.
W „Idolu dla aktorów" pewnie też, bo w tamtym roku zgarnął Pan wszelkie nagrody PPA, a w tym roku wystąpi Pan w Gali i z własnym recitalem. Pewnie na studiach w łódzkiej filmówce zachwycał Pan głosem?
- Odwrotnie. Na pierwszym roku miałem zostać wyrzucony ze szkoły, bo z przedmiotów „wymowa" i „impostacja głosu" byłem zagrożony.
Co było z tą impostacją?
- To praca nad głosem. Sprawdzanie, czy jest się muzykalnym, czy głos brzmi odpowiednio do śpiewania. Mój nie brzmiał i mogłem przez to odpaść. Zaparłem się, że będę śpiewał i dowiem się, jak się to robi. To kosztowało sporo pracy, ale są efekty.
Myślałem, że Pan był prymusem. Dostał Pan przecież nagrodę ministra kultury
dla najlepszego studenta wydziału aktorskiego.
- Po tym zagrożeniu z kilku przedmiotów postanowiłem sobie, że na III roku będę miał średnią 5.0. Dostałem to stypendium, ale go uroczyście nie odebrałem. Zaspałem.
Po studiach, trzy lata temu, przyjechał Pan do Wrocławia i dostał rolę w spektaklu „W 80 dni dookoła świata" Teatru Capitol.
- Nie było tak łatwo. Na casting przyjechałem z zapaleniem oskrzeli. Wszedłem obolały, zakatarzony, z czerwonym nosem i nie wiedziałem co dalej. W tym czasie przeprowadziłem się do Warszawy, wynająłem mieszkanie, śpiewałem w „Metrze" u Józefowicza, znalazłem jakąś pracę...
W teatrze?
- Nie, w restauracji na Nowym Świecie. Byłem kelnerem. Pracowałem 12 godzin dziennie i zarabiałem dwa pięćdziesiąt za godzinę. Ale miałem bardzo miłą managerkę, która po kryjomu wypuszczała mnie na castingi. W ten sposób dostałem rolę w wojennym filmie Antoniego Krauzego „Ku potomnym". Potem zadzwonił telefon i usłyszałem „Panie Bartoszu, zapraszamy do Wrocławia, dostał Pan główną rolę w musicalu". Nie życzę tego nikomu, ale myślę, że każdy młody człowiek po szkole, który zazna takich chwil, że nie ma pracy, a pieniądze tylko na rachunki i bilet na pociąg, bardziej doceni, co daje los. W tej restauracji stwardniałem, zrozumiałem, co znaczy cierpliwość i wola walki.
Od niedawna jest Pan aktorem Teatru Polskiego, w którym zrealizował Pan „Smycz", spektakl o uzależnieniach - od pieniędzy, miłości, narkotyków, od seksu, a nawet zakupów w supermarketach.
- Zacząłem o nim myśleć dzień po festiwalu. Punktem wyjścia spektaklu Natalii Korczakowskiej była piosenka Maanamu, z kolei „Fabryka małp" Lady Pank to odniesienie do bohatera. To nie tylko recital. Są tam teksty Arystotelesa, Sary Kane i monologi bohaterów, które sam pisałem. Opowiadam o uzależnieniach psychicznych i fizycznych, od których nie możemy się uwolnić, ale i bez których czasem nie potrafimy żyć. To życiowa smycz, którą sobie zakładamy na szyję.
Ma Pan jakieś doświadczenia związane z uzależnieniami?
- Czerpałem z różnych doświadczeń, także swoich. Nie ukrywam, że kiedy ośmieszam uzależnienie od zakupów, przypominam sobie, że też spędzałem dużo czasu w supermarketach. Chodziłem tam, kiedy byłem samotny czy wściekły. Tam tętni sztuczne życie jak w mojej piosence: „Ojciec laptop, matka szafa, córka lampa". Rodziny niby są razem, a jednocześnie każdy chodzi za swoją promocją. Poznałem też pewnych ludzi, o których opowiadam w „Smyczy", między innymi Margaret.
To prostytutka...
- Tak, bo w „Smyczy" jestem mężczyzną i kobietą, na dodatek lekkich obyczajów. Byłem blisko kogoś takiego - słuchałem jej, obserwowałem. Ten spektakl jest także o uprzedzeniach - ludzie widzą, ale nie chcą słuchać, albo patrzą i nie widzą. Okazuje się, że prostytutka jest najbardziej ludzka w „Smyczy", to jedyna osoba, która jest w stanie tak, na pstryk, zerwać swoją smycz.
Co znaczy Pana motto: „Pamiętaj, aby twoje życie było wykrzyknikiem, nie
znakiem zapytania".
- Kiedyś byłem bardzo płochliwym, wstydliwym chłopakiem, bałem się publicznie powiedzieć wierszyk. W pewnym momencie zrozumiałem, że w tym zawodzie, jeżeli się o czymś marzy, trzeba być jak kometa. Choć „iść do przodu" nie znaczy taranować po drodze wszystko i wszystkich, tylko korzystać z tego, co się napotka i uczyć się nawet od wrogów. Na razie dzięki temu udaje się realizować marzenia. Wiem też, że kiedyś będę grał w filmach, nawet anglojęzycznych. Będę, bo chcę. Ten wykrzyknik, to właśnie jest to, że państwu o tym mówię.
To po to jeździ Pan do Londynu.
- Jeżdżę, by uczyć się języka i poznawać ludzi. Mam ułatwione zadanie, bo mieszka tam moja siostra. Miałem już okazję poznać reżysera, który zaproponował mi rolę w filmie. Nie mogłem skorzystać, bo mam dużo pracy we Wrocławiu.
Aha, chce Pan od nas uciec.
- Nie, chcę się realizować.
Spokojnie, wielcy reżyserzy przyjadą do nas, jak Greenaway.
- Też tak myślę. Traktuję Wrocław jak swoje miasto, mam narzeczoną z Dolnego Śląska, chcę kupić mieszkanie, właśnie go szukam, więc zabawię tu jakiś czas. Mieszkałem chwilę w Warszawie i wiem, że tam są świetne teatry, ale życie jest dość męczące. A tu powstają naprawdę znakomite artystycznie rzeczy i można wiele zrobić. Niedawno byłem na castingu kanadyjskiego reżysera, który przyjechał zobaczyć aktorów z Wrocławia.
No i na przykład zagrał Pan w „Fali zbrodni", która rozlewa się po ulicach Wrocławia od lat. Policjanta?
- Nie, przestępcę, dilera narkotykowego. Dlatego nie radziłem się taty, który był policjantem.
I mieszka w Tomaszowie Mazowieckim.
- Tomaszów to bardzo małe miasteczko pod Łodzią. Kiedy w liceum przyznałem się, że chciałbym zdawać do filmówki, to koledzy nie dowierzali „Wiesz, Bartek, tam się dostają ci ze znajomościami, córki znanych aktorów i reżyserów". Udało mi się za pierwszym razem i wszystkim, którzy nie pochodzą z wielkich miast i nie są dziećmi aktorów, mogę powiedzieć, że nie trzeba mieć znajomości. Z rodzicami, niestety, widzę się co dwa miesiące, ale przyjeżdżają na premiery i są bardzo ze mnie dumni.
Mamy jeszcze pytanie o nieprzeciętne afro, którym uwodził Pan widzów festiwalu. Teraz ma Pan skromniejszą fryzurę.
- Lubię włosy, ale w „Smyczy" jestem ogolony na zero. Bohater spektaklu jest na początku totalnie obnażony. Chcieliśmy to osiągnąć przez wybielenie tej postaci, stąd ta fryzura. A ponieważ gram parę razy w miesiącu, na prawdziwe afro na razie nie mam szans.