Zakochani w Rzymie (Recenzja)
fot. mat. prasowe
„Mroczny Rycerz powstaje" przeszedł na ciemną stronę patosu, „Prometeusz” przysłonił własne mistrzostwo wizualne danikenowskimi bredniami. Animacje dały zadowalającą, ale jednak powtórkę z rozrywki. Nic dziwnego, że prawdziwym hitem wakacji stał się najnowszy film Woody'ego Allena. Nowojorski neurotyk numer jeden szczycił się kiedyś tym, że jego filmy zyskują popularność tylko wśród europejskich intelektualistów. W tym roku już ostatecznie stały się przebojem europejskich galerii handlowych. Pokazuje to chociażby przekrój polskiej widowni „Zakochanych w Rzymie”. Poprzednie filmy Allena docierały do naszych kin z mniej więcej rocznym opóźnieniem i trafiały najczęściej do sal studyjnych. Najnowszy hit grany jest we wszystkich multipleksach, a o twórcy „Annie Hall” dyskutuje się dziś w galeriach handlowych, u fryzjera i kosmetyczki.
Otwarte z końcem sierpnia wielosalowe kino Helios Nowe Horyzonty oświadczyło, że stawia na artystyczny repertuar, ale nie zapomina o mainstreamie z ambicjami. Od kiedy Allen należy do tej drugiej grupy? Zmiana nadeszła wraz z przebojem „Vicky Cristina Barcelona”. Allen zaczął kręcić lekkie pocztówkowe historie, stanowiące znakomite foldery reklamowe doskonale znanych turystom miast. Wcześniej grał niuansami ludzkiej psyche i rozprawiał się na aluzje z własnymi neurozami, teraz potrafi oddać klimat kolejnych metropolii, zabawić się z ich symbolami, które w natłoku weekendowych i wakacyjnych turystów straciły niepowtarzalny urok. U Allena Londyn, Barcelona, Paryż i Rzym przestają być jarmarkiem, chociaż na chwilę odzyskują swoją romantyczną tajemnicę. Nawet jeśli pojawiają się tam szekspirowskie tragedie („Wszystko gra”), dialogi z Almodovarem („VCB”) i podróż w czasie dla erudytów („O północy w Paryżu”), to same historyjki są przystępne, a obecność gwiazd łagodzi masowej widowni wszelkie zawiłości. Polscy kinomani pozostają wierni Allenowi. Jeden z najlepszych i najbardziej wymagających jego filmów ostatnich lat, mimo fatalnego tytułu „Co nas kręci, co nas podnieca”, przyciągnął na otwarciu ponad 350 tysięcy widzów. Przemysław Niciak z wrocławskiego Multikina w Pasażu, który od lat analizuje wyniki kasowe dla „Stopklatki” zwrócił uwagę, że działo się to w czasie żałoby narodowej. I dodał, że inny z niedawnych filmów Allena, „Sen Kasandry”, „osiągnął w naszym kraju większe wpływy, nie mówiąc już o frekwencji, niż w Stanach Zjednoczonych!”.
Fenomen nadwiślańskiej popularności Allena przypominałby pisarską karierę Williama Whartona, gdyby nie fakt, że nowojorczyk wciąż jest doceniany za oceanem. Może nie przez widzów, ale chociażby przez Amerykańską Akademię Filmową, która uhonorowała „O północy w Paryżu” 4 nominacjami i jednym Oscarem. Aprobacie europejskiej publiczności i amerykańskich akademików towarzyszy odwrót krytyków. Na festiwalach filmowych w dobrym tonie jest licytacja „kiedy Allen się skończył”. Poza`„Tajemnicę morderstwa na Manhattanie” nie wypada wychodzić, nawet jeśli jesteśmy osobiście przeświadczeni, że reżyser jeszcze później grał w swoich filmach lepiej niż na klarnecie, a pisał je i reżyserował z niesłabnącym darem złośliwej melancholii i krytycznej obserwacji. Intelektualna niezgoda na „turystyczny okres” w twórczości Allena jest tak powszechna, że nawet w politycznym komentarzu, dotyczącym niefortunnego wystąpienia Clinta Eastwooda na ostatniej konwencji Partii Republikańskiej, amerykański korespondent „Gazety Wyborczej” Mariusz Zawadzki napisał: „Woody Allen, młodszy od Eastwooda o sześć lat, na stare lata kręci już tylko wodewile, które zapomina się natychmiast po wyjściu z kina”. Najwyraźniej grozi to środowiskowym samobójstwem, na równi z używaniem wizytówki z terminem freelancer, które to określenie jest w Polsce utożsamiane z bezrobotnym, ale pozwolę sobie zaprotestować. Na „Zakochanych w Rzymie” byłem raz, dwa tygodnie temu, i o wielu wątkach nie zapomniałem wcale. Pamiętam nawet to, co złe.
Kompromisy, które Allen zawiera z producentami, owocują tytułem jak z byle komedii romantycznej, zamiast pierwotnie zamierzonych odwołań do Dekameronu, czy Nerona. Kompromisy, które reżyser zawiera sam ze sobą, kończą się banalnym imitowaniem rzymskiego chaosu, sztucznymi ukłonami pod adresem turystów, przechodniów, równie autentyczną jak restauracyjny naganiacz w stroju legionisty sceną końcową. Pamiętam jednak także to, co dobre. I uważam, że dla pewnych grup zawodowych rzymskie wakacje w kinie z Allenem powinny być seansem obowiązkowym. Leopoldo Pisanello, czyli bohater Roberto Benigniego, mówi więcej o współczesnych mediach, a przede wszystkim o telewizji, niż głośny serial „Newsroom”. Świetny tenor Fabio Armiliato wcielił się w postać przedsiębiorcy pogrzebowego, który operowe arie jest w stanie wykonać znakomicie jedynie pod prysznicem. I dostajemy satyrę na teatralne i operowe eksperymenty, a jednocześnie znakomity punkt wyjścia do dyskusji nad pytaniem: „co to znaczy być artystą”. Nawet we Wrocławiu było to już przedmiotem jednego z wykładów inaugurujących rok szkolny. Samo obserwowanie jak Allen mierzy się w Rzymie z mitem Felliniego, znajdując swoją Sophię Loren w Penelopie Cruz jest czystą przyjemnością. Gorzej z jego własną rolą. W wywiadach reżyser przyznaje, że jego prawdziwe alter ego to postać, którą gra znany z „The Social Network” Jesse Eisenberg. Młody architekt przeżywa tu romans z narcystyczną femme-fatale, która świeci światłem odbitym i próbuje nadążyć za własnym wizerunkiem.
Ellen Page jako Monika staje się dzięki cytatom i kliszom niemalże seks-bombą, brakuje tylko tego, by cytowała na wyrywki twórczość samego Allena, dopełniłoby to autoironii. Cytaty pozostawiono więc postaci „ducha-ojca”. Alec Baldwin z charyzmą biznesmena, której trzyma się (i słusznie) od roli w serialu „Rockefeller Plaza 30”, wraca do „melancholii Ozymandiasa” ze „Wspomnień gwiezdnego pyłu”. Allen 32-lata później deklaruje publicznie, że skoro do tej pory nie nakręcił arcydzieła, to nie ma sensu oczekiwanie, by zrobił to w następnym podejściu. Powraca też do wielkiej filmowej metafory. Sam gra niespełnionego reżysera, który uważa, że nie znalazł zrozumienia, wyprzedzając własne czasy. I testuje jak daleko można się posunąć zacierając granice pomiędzy prywatnością a życiem publicznym. Gdzie kończy się kreacja, a zaczyna rzeczywistość? Przypadek Leopoldo Pisanello oraz jego koleżanek i kolegów z innych wątków pokazuje, że z odpowiedzią może być trudno. Należałoby się cofnąć do początku, a skoro nie jest z tym łatwo w Rzymie, to gdzie doprowadzą nas inne drogi?
I dlaczego na przewodnika wybralibyśmy najpewniej Monikę, „piękną, zabawną, inteligentną i neurotyczną”, poszukującą „kreatywnego uroku” w upiększaniu? Być może dlatego, że spacer po Rzymie z Allenem, mimo przewidywalnych zwrotów akcji oraz nowego zwyczaju reżysera, by część żartów została wytłumaczona, to wciąż inspirująca podróż po świecie zwątpień i artystycznych uniesień. W takim towarzystwie można sobie opowiadać banały do rana. Con piacere, z przyjemnością.