Recenzja filmu LINCOLN ***** (Przeczytaj)
www.thelincolnmovie.com
Warto zorganizować dla parlamentarzystów pokaz specjalny, by zobaczyli przy jakich sporach używano kiedyś argumentów o złu moralnym i sprzeczności z naturalnym porządkiem
Wiarygodny historycznie „Lincoln” to „Prezydencki poker” z XIX wieku. Film bardzo teatralny, ale w szekspirowskim znaczeniu tego słowa. Trzynasta poprawka, która była kamieniem milowym dla rozwoju amerykańskiej demokracji zyskała poparcie dzięki brudnej politycznej robocie. W styczniu 1865 roku groziło jej odrzucenie. Abraham Lincoln wiedział, że trzeba zrobić wszystko, by oddalić zagrożenie. Najważniejsza pozostała retoryka i strategia. Należy o tych proporcjach pamiętać. Polityczna sensacja o kluczowym momencie w drugiej kadencji szesnastego i do dziś najbardziej lubianego z amerykańskich prezydentów zdobyła dwanaście nominacji do Oscara. Historycy doceniają scenarzystę Tony’ego Kushnera, autora „Aniołów w Ameryce”, bo rzadko zdarza się, by przy pracy nad hollywoodzkim filmem dołożono równej staranności w prezentowaniu faktów. „Lincoln” jest przy tym wyważony, czego nie można powiedzieć o „Operacji Argo”, która pokonała produkcję Stevena Spielberga podczas wręczenia Złotych Globów. Wypada mieć nadzieję, że inaczej postąpi gremium przyznające Oscary. Pierwszy sygnał Amerykańska Akademia Filmowa już wysłała – Ben Affleck nie jest nominowany za reżyserię.
„Lincolna” łatwiej porównać do innego z nominowanych filmów – „Django” Quentina Tarantino. Film Spielberga chronologicznie mógłby stanowić jego kontynuację. Na tym (oraz na podobnej wrażliwości społecznej i wymowie politycznej) podobieństwa się kończą. Komu bliska jest estetyka Tarantino, powinien dobrze bawić się na „Django”, kto nie narzeka na Spielberga, dostrzeże w „Lincolnie” wszelkie przebłyski jego wielkości. Najmocniejsze są jednak momenty, w których reżyser szuka rozwiązań wraz z operatorem Januszem Kamińskim. Sen Lincolna, czy finałowa scena z dzieckiem w teatrze przypominają nawet pominiętego w sezonie nagród „Mistrza” Paula Thomasa Andersona.
Joaquin Phoenix, który wydawał się niedawno pewniakiem do aktorskich statuetek przegrywa wszystko z Danielem Day-Lewisem i wydaje się przesądzone, że to odtwórca roli amerykańskiego prezydenta z czasów Wojny Secesyjnej zdobędzie w tym roku swojego trzeciego Oscara. Perfekcyjnie wyćwiczył głos, studiował pismo, dotykał ubrań – pojął Lincolna i niczym aktorskie medium pozwala go pojąć widzom. Day-Lewis uczłowieczył pomnikową postać. Spielberg licznymi zabiegami z początku i końca filmu próbuje ponownie umieścić bohatera na cokole. Cytowanie słynnych przemówień Abrahama przez czarnoskórych żołnierzy zapowiada upiorną hagiografię, na szczęście rozwija się ona w bardziej elegancki seans pochwalny. Chociaż historycy zarzucają Spielbergowi marginalizowanie udziału Afroamerykanów w kampanii na rzecz abolicyjnej poprawki. Tu paradoksalnie bardziej rzeczywisty jest Tarantino.
Spielberg jest jeszcze bardziej denerwujący w próbach odsłaniania prywatności Abrahama Lincolna. Sceny z Pierwszą Damą, zagraną melodramatycznie przez Sally Field, przypominają środki wyrazu używane w czasach „Przeminęło z wiatrem”. I zabierają czas fascynującej politycznej intrydze rozgrywanej między Białym Domem i Kapitolem. Główna część filmu napędzana jest niezwykle pojemną galerią postaci. Prym wiodą w niej Tommy Lee Jones i James Spader. Szkoda, że do Oscara nie nominowano obu. Lee Jones gra politycznego idealistę, który musi pójść na kompromis, by osiągnąć cokolwiek. A Spader pociąga za sznurki już nawet nie lobbingu, a politycznej korupcji. Cel w tym przypadku wyraźnie uświęcał mało chwalebne środki. Lincoln, przyciśnięty dramatami, tragediami i wojną, próbuje rozświetlać swoje wybory anegdotami, monologami, perswazją. Day-Lewis jest w tym i przekonujący i fascynujący.
„Lincoln” to wiarygodny film o polityce. Ma się do niego, tak jak do aktorów na prawdziwej scenie politycznej, stosunek bipolarny. Można za coś pochwalić, ale za całokształt wręcz nie wypada, bo w służbie jak największemu ogółowi ponoszą daniny całość uśredniające. W filmografii Spielberga próżno szukać filmów bardziej od widza wymagających.