Hobbit Pustkowie Smauga *****
Plakat do filmu
W „Pustkowiu Smauga” nie ma zbędnych wstępów. Bohaterów – Bilbo, Thorina, Gandalfa i siedmiu krasnoludów – znamy przecież doskonale. Ich podróż w stronę Samotnej Góry robi się coraz bardziej niebezpieczna.
Peter Jackson na dłużyzny zdecyduje się dopiero pod koniec seansu, wcześniej akcja toczy się wartko, a dzięki umiejętnościom scenarzystów (wśród których znalazł się Guillermo del Toro), montażystów i specjalistów od efektów wizualnych, niektóre sceny wprawiły mnie w niekłamany podziw. Są w nowym Hobbicie fragmernty godne starego dobrego kina przygodowego, spod znaku Indiany Jonesa.
Choćby wielokrotne wykorzystanie beczek – najpierw do ucieczki, później przemytu, a w międzyczasie wspaniałej sekwencji pościgowej na rzece.
Smok Smaug skąpany jest w złocie w swojej kryjówce, a to dopiero początek bardzo płynnego finałowego starcia, które mieni się nie tylko za sprawą gwiazd i technicznych fajerwerków.
Wcześniej dominują pająki – przeraźliwe i obślizgłe, podobne do potworów z Harry'ego Pottera. W porównaniu do nich orki jako psy gończe wydają się przeciwnikiem na zyskanie oddechu. A na samym początku czeka nas przeprawa z prawdziwą bestią – niedźwiedzio-wilkołakiem, który krasnoludów nie lubi, ale, na szczęście dla krasnoludów, orków nie znosi bardziej.
Potwory i strachy to nie wszystko. Ucieszą się fani serialu „Lost” („Zagubieni”) – Evangeline Lilly dołączyła do obsady w roli Taurieli, stając w centrum podwójnego wątku romansowego. Fani „Sherlocka” mają bardziej niszową przyjemność – bo Benedict Cumberbatch ubrał na planie kostium smoka Smauga i na dużym ekranie można go jedynie posłuchać, o ile wybierzecie wersję z napisami. Tęskniący za Aragornem, a nieprzekonani do Thorina w wersji Richarda Armitage'a, mogą skupić swoją uwagę na Bardzie – łuczniku, którego zagrał Luke Evans, Aramis z niedawnej wersji „Trzech muszkieterów”.
Przy okazji premiery „Pustkowia Smauga” ucichło zamieszanie z dwoma formatami. Pierwszą część Hobbita oglądałem w Londynie, w Wigilię zeszłorocznego Bożego Narodzenia w formacie 48 klatek na sekundę. Wrażenie było jak podczas seansu teatru dla dzieci, oglądanego w telewizji w słoneczne przedpołudnie. Druga część trafia do angielskich kin głównie w standardowych projekcjach – 24 klatki na sekundę to 80% seansów.
W Polsce o formacie, który miał być rewolucją, przyniesioną przy okazji nowej trylogii Jacksona, w ogóle się już nie mówi. Na pokazie prasowym pokazano nam po prostu „Hobbita: Pustkowie Smauga” w 3D. Najważniejsze jest tempo akcji, które w porównaniu do pierwszej części wyraźnie wzrosło. Zamiast beczki śmiechu mamy beczkę atrakcji.
Druga część drugiej trylogii Jacksona, kręconej według Tolkiena, dotrzymuje dzięki temu kroku najlepszym filmom pierwszego cyklu. Przynajmniej dla mnie, fana „Drużyny Pierścienia”, sceptycznie podchodzącego do kontynuacji – „Powrotu Króla” i „Dwóch wież”. Nowością jest rozwiązanie z finału: zakończenie urwano, niczym w serialowym cliffhangerze. Część widzów zapragnie jak najszybszego nadejścia kolejnej zimy, by zobaczyć ostatni odcinek. Premiera w grudniu 2014.