HOBBIT: BITWA PIĘCIU ARMII ***
kadr z filmu "Hobbit"
Właściwie każda istotna postać dostaje swoje pięć minut - często w zwolnionym tempie, niekiedy z magiczną aurą, bądź retrospekcją. Oczekiwania były ogromne - nowy "Hobbit" pobił rekord otwarcia w polskich kinach. Pierwszy weekend wyświetlania to ponad 693 tysiące widzów. I kto mówił, że w Polsce nie opłaca się wprowadzać filmu w święta? "Bitwa Pięciu Armii" nadawała się na rodzinne wyjście do kina, oferując spojrzenie na batalię o dzieje świata, wypełniające standardy filmu familijnego.
Najgorsza jest pierwsza godzina. Z rzezi mieszkańców miasta na jeziorze "wymontowano" jakiekolwiek drastyczne ujęcia, opowiadając o starciu ze Smaugiem w polifonicznym stylu kina katastroficznego. W napięciu mamy trwać do ostatniego naprężenia cięciwy w zaimprowizowanym naprędce łuku. Tyle że, nie trwamy. Efekty wizualne sprawiają w pierwszych sekwencjach wrażenie, jakby czekały na premierę od czasów "Drużyny pierścienia", a historyjka bohaterskiego czynu i przebiegłego złoczyńcy zaaranżowana została z dużą dozą przewidywalności. Podskoczyć z emocji bądź zdziwienia w tej części "Hobbita", to jak przestraszyć się trzasku zamykanych drzwi na teatralnej farsie.
Kiedy Peter Jackson mógł najbardziej rozwinąć swoją wyobraźnię, wydłużając do pełnego metrażu historię, która u Tolkiena zajęła zaledwie kilka stron, wówczas scenariuszowo zawiódł najbardziej. Licytacje dotyczące skarbu zamkniętego w Samotnej Górze, krasnoludzko-elfie spory i zbliżające się z dalekiego planu demony końca świata, rozciągnięto w mało oryginalny (za to bardzo kiczowaty) sposób do szeregu nudnych sekwencji, które już gdzieś kiedyś widzieliśmy. Bez względu na to, czy z udziałem ludzi, stworów, czy superbohaterów.
Wymęczyć się warto dla tytułowej bitwy. Starcie pięciu armii przebija nawet rozmach realizacyjny batalistycznych scen "Gry o tron". I przypomina, że krytyka wszelkich niedociągnięć jacksonowskiej drugiej trylogii, odbywa się w porównaniu do trzech części "Władcy pierścieni", tego samego autora. Innymi słowy - twórcy filmowych adaptacji prozy Tolkiena sami sobie zawiesili poprzeczkę. Wysokość pokonali teraz w scenach akcji, przypominających rozliczne gry komputerowe. Analogie i porównania reprezentanci "pokolenia długich kciuków" przytaczać mogą garściami.
Najlepiej z "Bitwy Pięciu Armii" zapamiętam biegnącego po kruszących się stopniach Legolasa oraz pojedynek rozegrany na krach lodowych. W tych scenach było już tyle fantazji i napięcia, że na argument "już to gdzieś widziałem" mogłem i chciałem pozostać głuchy. Na maraton sześciu filmów ze Śródziemia, mimo swojej niechęci do dwóch ostatnich części "Władcy pierścieni" i większości ostatniego rozdziału "Hobbita", też się pewnie kiedyś zdecyduję.