Pod mocnym aniołem (Recenzja filmu)
Obsada wyborowa, ale losy bohaterów, czy też jednego bohatera, reprezentowanego przez zbiorowość na umór chlejącą, mocno zbełtane.
Nie ufajcie Wojciechowi Smarzowskiemu. Nałogowi reżyserzy kłamią. Ilekroć wam powie, że przestał kręcić po swojemu, że tak już nie robi, że zmienił się na dobre, że ma nowe poczucie stylu, że tygodniami dochodził do siebie w lodowatym domu w górach – tylekroć z całym spokojem możecie nie wierzyć. Prawdę powiedziawszy – nie wierzcie ani jednej jego sklejce. Montaż jest jego używką, jego narkotykiem, rozsmakował się w przedawkowywaniu. Montaż jest jego drugim, co mówię, drugim, montaż jest jego pierwszym nałogiem. On kocha takie kino i może wam obiecywać, tak jak główny bohater „Pod Mocnym Aniołem”, że „tym razem będzie inaczej”. A będzie cały czas tak samo, od początku do końca. Smarzowski powtórzy samego siebie, zrobi sobie krakowski benefis, ale nie pod publikę, celowo.
Cały jego najnowszy film składa się z delirycznych powtórzeń, powracających opowieści. One się nakładają, przekładają, raz się jest ich podmiotem, bohaterem, innym razem jedynie narratorem. Kto i komu kradnie życiorys – nieważne. Alkoholicy obu płci łączą się w jeden pijący organizm, ich przeżycia, dramaty, rozterki, to co ich w bezkresne picie wciąga, wydaje się zawsze jednostkowe, osobiste, nieprzekładalne, a potem poznają swoje życiorysy bliźniacze, kradną nawzajem tożsamości i wypływają na powierzchnię w jednym alkoholowym ciągu – nie wiadomo, czy szósta rano, wieczorem, czy w południe, wiosna, czy jesień, lato, czy zima, gdzie początek i gdzie koniec, wychodzimy z oddziału, a może dopiero na niego wróciliśmy. Ta deliryczna niepewność, to zawieszenie, opowiadanie w kółko jednej historii, solenie po stokroć tej samej zupy, wrzucanie do prania tych samych ubrań, wieczne poszukiwanie jednej jedynej dobrze ukrytej butelki na czarną godzinę i niekończąca się parada owych czarnych godzin – cały ów szklany krąg pokazany jest u Smarzowskiego w kołowrocie nawracających wyznań terapeutycznych, łgarstw dla świętego spokoju, zaspokojeń seksualnych i napadów agresji. Szybki montaż, oddanie części spojrzenia kamerom z monitoringu – to przypomina jeszcze operatorskie fascynacje z „Drogówki”. Do swojego poprzedniego filmu Smarzowski mruga też, gdy każe głównemu bohaterowi dmuchać w alkomat trzymany przez policjanta, granego przez Bartłomieja Topę. Nie dziwi znów Marian Dziędziel z siekierą, płonąca stodoła, zbolała Kinga Preis, rozdygotany Arkadiusz Jakubik, nie szokują sceny zbiorowych libacji. Zaskoczyć może to, że nie tylko „Wesele", „Dom zły”, „Róża” i „Drogówka” są na liście odwołań do własnej twórczości.
Po raz pierwszy Smarzowski łagodniej spogląda na swój właściwy debiut – „Małżowinę”, którą często oceniał surowo. A do klimatu tamtego „teatru telewizji” „Pod Mocnym Aniołem” nawiązuje często. Pisarz Jerzy prasuje nam na szerokość całego kadru stronę z Dziennika Franza Kafki, byśmy mogli przeczytać:
„Małżowina mojego ucha była świeża w dotyku, szorstka, chłodna i soczysta jak liść”.
Kafka stanie w jednej paradzie z Jerzym Pilchem, do którego upodabnia się w trakcie filmu Robert Więckiewicz, grający głównego bohatera, pisarza Jerzego. Oprócz Kafki będą między innymi Wiktor Jerofiejew i Charles Bukowski, wyczaruje ich Smarzowski w krakowskim barze niczym z dorożki. W nawracających majakach, zamgleni, zaczną opowiadać to, co Pilch zawarł w książkowej wersji w rozdziale złożonym z samych cytatów. Patronem filmu zdaje się być jednak cytat nie z pisarza, a z filozofa, także obecny w książkowym pierwowzorze:
„Prawdziwym mężczyzną jest ten, kto pragnie powtórzenia".
W ujęciach z pisarzami najwięcej jest Krakowa, który filmowi nie robi dobrze. Kopnięcie Lajkonika bawi, ale już scena na kładce między Podgórzem i Kazimierzem odsłania m.in kłódki, przypinane nad Wisłą przez zakochane pary. Znacie ten zwyczaj z Wrocławia, z Ostrowa Tumskiego. Nawet Smarzowski nie jest w stanie wyciąć z filmu wszystkiego. Największego kaca mam po kłódkach, choć widzianych przez sekundę, i po wizjach z pisarzami oraz Adamem Woronowiczem - Aniołem pijaka. Wolałem już niekończące się wymioty, a tu nie może się zachować nawet ksiądz Jacka Braciaka, Andrzej Grabowski skoro ma rolę, w której trzyma się daleko od rynsztoka, dostaje jeszcze bliźniaczą, z nałogiem.
Przed seansem najbardziej bałem się narratora. Na szczęście głos z offu dobiega w jednej zaledwie scenie, rozpisanie narracji na wystąpienia publiczne głownego bohatera na początku filmu, a potem na rozmaite dialogi pobrzmiewa sztucznością, ale ma kluczowe znaczenie dla całego filmu i rozgrzesza Smarzowskiego z wszelkich powtórzeń. „Pod Mocnym Aniołem”, szczególnie za sprawą noworocznej passy tragedii spowodowanych na polskich drogach przez pijanych kierowców, oczekiwane jest bowiem przez sporą część potencjalnych widzów, jako filmowa wypowiedź w społecznej debacie na temat polskiego alkoholizmu. Pilch zaś, a za nim Smarzowski, z każdą stronicą książki i z każdą minutą filmu, odcinają się od kwestii społecznych. Z wymienionych tu powodów do picia zmontowano klipy promocyjne. Podobną scenę mieliśmy zresztą we „Wszyscy jesteśmy Chrystusami". Pilchowi pisanie o powodach picia pozwalało na bawienie się słowem, oddawanie się pierwszemu ze swych uzależnień. „Pod Mocnym Aniołem” nie o problemie picia jest, a o poszukiwaniu siebie na dnie, o prawdzie własnej, zgubionej gdzieś pośród kłamstwa ogólnego. To niezwykle zdyscyplinowana w formie, i w tym zupełnie niepodobna do alkoholowych wizji, opowieść o ndywidualnym dramacie. Ważnym dla każdego, ale tylko z osobna. Dla mnie to najsłabszy film Smarzowskiego, o alkoholikach widziałem wiele lepszych obrazów, w tym polskich, ale to wcale nie znaczy, że gdy w finale kamera idzie w górę, nad rozwidleniem dwóch krakowskich ulic, uciekam od niego gdzie pieprz rośnie. Przeciwnie, zostaję. Czekam na kolejną porcję substancji. Moje oczekiwania nigdy od Smarzowskiego nie odejdą i nigdy na jego filmie nie usną.