The Grand Budapest Hotel ******
Wes Anderson nakręcił „The Grand Budapest Hotel” tuż przy naszej granicy, w Görlitz, ale bardziej od bliskości planu filmowego niech przyciągnie was do kina fakt, że jednym z tematów jest tu bezsensowność granic. Temat podjęty jest serio, chociaż wszystko dzieje się w fikcyjnym państwie Zubrowka, którego najważniejsze miasto Lutz to Praga, Wiedeń, Budapeszt – wszystko w jednym, słowem Austro-Węgry. Paszport i wiza jako dokument życia i śmierci pełnią w filmie symboliczną rolę, pokazując nastanie nowego świata. W tej rzeczywistości nie odnajdował się już Zweig, bez którego prozy Anderson nie nakręciłby swojego najnowszego dzieła. Dotyka w nim zresztą także tropów ze słynnego traktatu Hanny Arendt o banalności zła.
Także dlatego „The Grand Budapest Hotel” to film, o którym wypadałoby napisać nie recenzję, a książkę. I w pewien sposób uczynił to już Wes Anderson. „The Society of the Crossed Keys” to wybór z prozy Stefana Zweiga, teksty, które zainspirowały autora filmu. „Stowarzyszenie Skrzyżowanych Kluczy” to również jedna z ważniejszych struktur w samym obrazie Andersona. Hotelowa sieć powiązań budzi się do życia, kolejne twarze znane z poprzednich filmów Wesa zyskują swój epizod, a do katalogu bezbłędnej scenografii i kostiumów można dopisać następne modele hotelowych liberii, wyszywanych logotypów, arystokratycznej identyfikacji wizualnej. Wes Anderson zdaje się tworzyć jednocześnie film i jego makietę, sprawiając widzom podwójną frajdę. On nie potrzebowałby klocków lego, jako pretekstu do opowiedzenia bajki, zaprojektowałby własne klocki - drewniane. Z ich udziałem snułoby się najwspanialsze opowieści.
Klockami w „TGBH” są atrybuty minionej epoki, wracający do łask dizajn zepchnięty wcześniej w czeluść zapomnienia. Z perspektywy lat sześćdziesiątych XX wieku tak wyglądają lata trzydzieste, stanowiące główny plan czasowy opowieści. To wtedy tytułowym hotelem trzęsie jeden z trzech filmowych alter ego Zweiga – Mr Gustave, a u jego boku szlify zdobywa młody boy, zwany Zero. Po drodze mamy epizody wyfiokowanej Tildy Swinton, Willema Dafoe, który na długo utkwi nam w głowie pochylony nad reflektorem motocykla, skrzętnie ukrytego Mathieu Amalrica i walącego prosto z mostu Adriena Brody'ego, a także wielu innych. Są tu marionetkowe, jak to u Andersona, ale mocne, charakterystyczne i drapieżne role. Pierwszy plan i tak wytrzymuje porównanie, stanowi go cudowny duet komediowy – Ralph Fiennes jako Gustave i niezwykłe odkrycie filmu, osiemnastoletni dziś Tony Revolori, w roli Zero.
Z zapartym tchem losy duetu mistrz i uczeń, bywalec i outsider, śledzić będą widzowie nastawieni na przygodową komedię z zabawnie ujętą historią w tle. Swojej arcymistrzowskiej sprawności reżyser udowadnia nie tylko liczbą, ale przede wszystkim gracją zwrotów akcji, sterowanych muzyką Alexandra Desplat, który dopasował się do licznych, lecz nie przesadnych, ornamentów Andersona. Kto steruje sankami i nartami podczas sceny niezwykłego śnieżnego pościgu? Być może ten sam duch opowieści, który każe zatrzymywać czasem potok faktów, zdarzeń i robić znaczące pauzy w wypowiadanych słowach.
Historia filmu zaczęła się od lektury. Reżyser poznał dzieła austriackiego pisarza, żyjącego na przełomie XIX i XX wieku. Później zaczął się zastanawiać, gdzie mógłby nakręcić film, oddający najlepiej ducha Zweiga, wówczas natrafił na epokę, w której modne stały się pokolorowane monochromatycznie, ale najczęściej pastelowo, czarno-białe zdjęcia. W świecie widokówek zobaczył Anderson kadry ze swojego filmu. Tytułowy hotel, wiozącą na jego czarodziejską górę kolejkę, wagoniki na górskim szczycie i cukiernię Mendla, pakującą wytworne ciasteczka i desery w bladoróżowe pudełeczka. Zabawne, że „The Grand Budapest Hotel” wejdzie do kin po „Kamieniach na szaniec”. Kto by pomyślał, że w jednej recenzji zdołamy zestawić Roberta Glińskiego i Wesa Andersona. A jednak – pudełka z czekoladkami Wedla pełnią w „Kamieniach na szaniec” ważną rolę fabularną, podobnie jak pudełka z deserami Mendla w „Budapest Hotel”.
Jest jedna różnica – Saoirse Ronan, która roznosi słodycze u Andersona, najpierw spędza długi czas na ich przygotowaniu. Nawet w budowaniu relacji, najważniejsza jest indywidualność. Wes Anderson jest za Stefanem Zweigiem przede wszystkim psychologiem człowieka, dopiero potem kronikarzem jego losów. Nie uwalnia się też od własnej psychiki, nasyca film osobistymi słabościami. Kiedy w ślicznie, komiksowo, zmontowanej scenie strażnik będzie przeszukiwał żywność wnoszoną do więzienia, krojąc kiełbasy i sery, zawaha się na widok ciasteczek. Ostrze noża wstrzyma się przed pięknem deseru. Kunszt i forma zwyciężą. Dlatego filmowych podobieństw prędzej szukałbym u braci Coen (choćby ze względu na sympatycznych więźniów, niczym z „O bracie, gdzie jesteś”) i Quentina Tarantino (bo wymyślenie Zubrowki i eskadry ZZ przebija niektóre pomysły z „Bękartów wojny”), nie wspominając Lubitscha i Hitchcocka, a nawet Kubricka (bo jeśli wnętrza hotelu Budapeszt wyglądają znajomo, to ze względu nas korytarze z „Lśnienia”), ale wystarczą właściwie skojarzenia z poprzednimi filmami samego Andersona.
Wszystkie cechy jego filmowej fantazji i narracyjnego charakteru pisma zostały zachowane. Bohaterowie mogą kipić z emocji, ale dla widza zatrzymają się pośrodku kadru. Światem przedstawionym wstrząsać będą wojny i przewroty, ale ład barw, czcionek i kompozycji zostanie zachowany. Oglądanie filmów Andersona jest jak poznawanie dramatycznej historii przy wytwornej kolacji. Dławi nas ciekawość, chcemy krzyknąć z niedowierzania, chcemy dowiedzieć się więcej, ale nie wypada podnosić głosu i dociekać. Jesteśmy skazani na dawki wymierzane przez narratora, a w natłoku bohaterów są one skąpe.
W „The Grand Budapest Hotel” już narratorów jest natłok – trzech w samych prologach, oddających sobie po kolei głos, ale w kadrach, które tylko Anderson mógłby stworzyć, skomponować, utrzymać w ryzach. Tom Wilkinson pisarz oddaje głos samemu sobie z przeszłości (w tej roli Jude Law), ale wtedy dopiero poznajemy właściwego opowiadającego, którego zagrał F.Murray Abraham. Film jest jednocześnie szkatułkową opowieścią i hołdem dla gawędy, modnym ostatnio w kinie i serialach wypróbowywaniem wspomnień, zadawaniem pytania o pamięć i wyobraźnię oraz wzajemne relacje. Na samym początku, nim pierwszy narrator dojdzie do głosu, jest jeszcze dziewczyna, która otwiera jego książkę pod pomnikiem, udekorowanym ozdobami. Ich znaczenie rozpoznamy dopiero pod koniec seansu. Wcześniej zdołamy też zauważyć, że fantazja Andersona bywa niebezpieczna. W świecie jego dekoracji nawet z więzienia nie chciałoby się wychodzić.
Twórca „The Grand Budapest Hotel” jest bowiem perfekcyjnym dizajnerem i znakomitym gawędziarzem, ale przede wszystkim wybitnym filmowcem, którego pojedyncze kadry znaczą tyle, co tysiące filmów. Rodowód Zero poznamy dość szybko, ale Gustave pozostanie zagadką. Wystarczy jednak zwrócić uwagę na moment, w którym pada pytanie na temat jego pochodzenia, a później spojrzeć w napiętą twarz wiezionego pociągiem bohatera. I już możemy odkryć kolejny, niedopowiedziany rozdział. Wojna dwóch światów sprowadzona do operetkowej walki o spadek mogła być tylko filmowym testamentem, filozofującą zabawą złożoną z dawno spisanych treści. Świat przegonił jednak Andersona i zamiast pochylać się nad losem jego aktorskich kukiełek, zadaje niepokojące pytanie: gdzie Zubrowka, a gdzie Krym?