Na zawsze twoja **
Madden gra główną rolę w angielskojęzycznym filmie francuskiego reżysera, którego akcję osadzono w Niemczech z początków XX wieku. Gdyby był równie charyzmatyczny, co jego serialowy Robb Stark, może udałoby się uchronić dzieło Leconte'a przed rozczarowaniem. Tym razem jednak z Maddenem nie złapałem kontaktu, jego Friedrich Zeitz stał się więc bohaterem irytującym.
„Na zawsze twoja" to historia młodego człowieka, który robi szybką karierę, zyskuje zaufanie szefa, i... zakochuje się w jego żonie. Bohater niby jest ostrożny, tłumi w sobie miłość niemożliwą, a jednak – i dla widzów, i dla właściciela fabryki – będzie łatwy do przejrzenia. A może to jedynie złudzenie, bo patrona zagrał aktor, którego można podać jako synonim ekranowej charyzmy, Alan Rickman („Szklana pułapka„, „Harry Potter"). Jego filmową żoną jest Rebeca Hall („Vicky Cristina Barcelona", „Frost/Nixon") – aktorka pasuje do kostiumowego melodramatu, ale w „Na zawsze twoja" pozostaje jedynie zimnym obiektem zainteresowania.
Historia wielkiego uczucia do niej, porównywanego momentami do obsesji poprzez charakterystyczne spojrzenia kamery wybitnego operatora Eduardo Serry, wypełnia cały film. Wyważenie dialogów, sposób montażu, dobór kadrów – Patrice Leconte tym razem szyje bardzo grubymi nićmi. Co drugie zdanie ma tu zabrzmieć dwuznacznie i skierować naszą uwagę na to, co i tak wydaje się oczywiste. Jakby reżyser ratował się przed automatycznym skojarzeniem, że Rebece Hall lepiej u boku Alana Rickmana, niż przy Richardzie Maddenie. Bo różnica wieku jest do pokonania, z niezgodnością temperamentów trudniej.
Po wakacjach, na których odpoczywałem także od filmów, oglądałem obraz Leconte'a z wielkim apetytem. Francuski reżyser, lubiany w Polsce od czasu „Mojego najlepszego przyjaciela", przeniósł na ekran powieść Stefana Zweiga. Zainteresowanie austriackim pisarzem na nowo ożywił Wes Anderson rewelacyjnym „Grand Budapest Hotel". Zwolennicy filmu Leconte'a twierdzą, że to właśnie "Na zawsze twoja" jest filmem zrodzonym z ducha literatury niemieckojęzycznego pisarza, w przeciwieństwie do błyskotliwej komediodramy, którą oglądaliśmy przed kilkoma miesiącami. Wolę myśleć inaczej i zgodzić się z recenzentem, który zauważył, że nakręcony w Belgii po angielsku film Francuza był skazany na niepowodzenie. Coś tu się musiało nie zgadzać i w wielu momentach to widać. Mieliśmy oglądać studium miłości, a nie choroby psychicznej.
Znakomicie oddano jedynie nastrój czasów sprzed pierwszej wielkiej wojny oraz obyczaje, ale docenianie scenografii, kostiumów i muzyki Gabriela Yareda to za mało, nawet dla miłośników gatunku. A wspomniany Yared kojarzy się przecież z niezrównanym "Angielskim pacjentem". Lubię dobre melodramaty i ciekawią mnie dobrze nakreśleni bohaterowie romantyczni, nawet jeśli na pierwszy rzut oka ich zachowania wydają się głupie i nawiedzone. Nigdy nie boczyłem się na licealnych Werterów, lekcje z romantyzmu wolałem, szczególnie w wykonaniu profesor Bursztyn, od męczącego dla mnie pozytywizmu, ale podczas seansu najnowszego filmu Leconte'a miałem wrażenie, że ktoś robi melodramatom i romantykom złą reklamę.
Podróż w przeszłość u Zweiga była studium rozstania, lęku, świadectwem piętna jakie czas wywiera na wspomnieniach i uczuciach. Lata rozłąki, skondensowane są w filmowej narracji do kilkunastu minut. By wypadły wiarygodnie, by widz uwierzył w uczucie, przejął się emocjonalnymi reakcjami, trzeba kinematograficznego kunsztu. Tym razem go zabrakło. Rozczarowanym polecam jako remedium serial "The Knick". Epoka ta sama, historia skrajnie odmienna, zamiast niemieckich fabrykantów, amerykańscy chirurdzy. O tym więcej za tydzień.