Wolny strzelec *****
fot. materiały dystrybutora
Po takich filmach boli głowa. Jake Gyllenhaal jako tytułowy wolny strzelec tworzy przekonujący portret psychopaty naszych czasów. W nagrodę może wspiąć się po kolejnych szczeblach kariery i przespacerować po czerwonych dywanach - na Oscarach uwielbiają takie transformacje, aktor "Tajemnicy Brokeback Mountain", czy "Zodiaca" schudł do roli dziesięć kilogramów. Większość krytyków w jego bohaterze dostrzega typowego przedstawiciela gatunku człowieka zwanego medialną hieną. Poznany przez widzów przy drobnych kradzieżach, poszukujący zajęcia i zarobku, krętacz, który potrafi być miły w sposób nadpobudliwy, aż do punktu niepokojącego obrzydzenia.
Na nową ścieżkę kariery zepchnie go przypadek - mijany po drodze wypadek samochodowy i spotkanie kamerzysty, który rejestruje ujęcia ofiar i sprzedaje lokalnym stacjom telewizyjnym. Dla polskiego widza to może być dziwne, ale w Stanach Zjednoczonych rynek prywatnych lokalnych stacji telewizyjnych jest potężny i panuje na nim - nomen omen - wolna amerykanka. Dla odbiorców to jedno z głównych źródeł informacji, producenci ścigają się ze sobą na wszelkie możliwe sposoby. Tło filmu jest wiarygodne. Firma założona przez tytułowego wolnego strzelca, Louisa Blooma, miałaby szanse powodzenia, bo on nie cofnie się przed niczym. Po kolei będziemy obserwować jak pokonuje kolejne bariery w filmowaniu tego, co sprzedaje się w telewizji - nagłych wypadków, zakrwawionych ofiar, pożarów, morderstw, strzelanin i pościgów samochodowych.
Zapotrzebowanie jest ogromne - przekonuje Blooma szefowa nocnej zmiany z najpodlejszej stacji w mieście. Cyniczną, ale wciąż wierzącą w własną pozycję, kreatorkę telewizyjnych wiadomości zagrała Rene Russo, prywatnie żona reżysera. Między jej postacią, a głównym bohaterem wytworzy się patologiczny układ, pokazywany na ekranie jedynie w dialogowych wymianach.
Dana Gilroya interesuje oczywiście obłuda wydawców i szefów. Udają, że o moralnym porządku zaświadczą zapikslowane twarze i wypowiedziane na wizji słowa pełne troski i przerażenia, w istocie te pierwsze są dobrane w porozumieniu z działem prawnym, a te drugie doskonale wyreżyserowane, by wzbudzać napięcie i zwiększać oglądalność. Mechanizmy wyglądają znajomo, ale moje koleżanki i koledzy z polskich redakcji zapewne nie wezmą sobie tego filmu do siebie - skala jest zupełnie inna, w dodatku w Polsce rzecz o wiele częściej dotyczy zwijającej się prasy i kiełkującego internetu. A na tym styku zacierają się wszelkie definicje dziennikarstwa. Jedni są odpowiedzialni za brudną robotę i mogą być po prostu drobnymi przedsiębiorcami, których produkcje media kupują, a inni kryją się za redaktorskim stanowiskiem i sławą, chociaż głównym wysiłkiem jest dla nich napisanie "tweetu dnia".
Różnica pomiędzy Louisem Bloomem a prawdziwymi dziennikarzami jest taka, jak pomiędzy ścigającymi karetki absolwentami prawa, a szlachetnymi przedstawicielami palestry. "Ludzie poznają mnie, gdy mają swój najgorszy dzień" - przyznaje bohater Gyllenhaala. Gdyby jednak "Wolny strzelec" ograniczał się do takiej obserwacji, byłby filmem poprawnym, dobrze nakręconym, ale mało oryginalnym. U Gilroya nowością jest o wiele szersze pole do interpretacji. Wspomniany ból głowy mogą powodować nie tylko wydarzenia, ale także duszne spojrzenie kamery Roberta Elswita na miasto. Operator "Aż poleje się krew", czy "Good Night and Good Luck" nawet w otwierającą film panoramę Los Angeles wpuszcza mało powietrza i przestrzeni. Elswit zasługuje na oscarową nominację nie mniej niż Gyllenhall, bo to on buduje niepokojący klimat filmu, przywołujący skojarzenia m.in z "Taksówkarzem". Dzięki tej atmosferze, podkreślanej przez sączącą się, niby neutralną, ale momentami trucicielską, muzykę Jamesa Newtona Howarda, Gilroy może śmiało stawiać przed widzem kolejne pytania.
Bohater Gyllenhaala nieprzypadkowo powtarza w co drugiej rozmowie komunały z podręczników o budowaniu własnej kariery, czy internetowych kursów z cyklu: zostań biznesmenem w weekend, zbuduj swoją markę. W dzisiejszych czasach okrągłe zdania i afirmacyjne porady są tak odległe od rzeczywistości, że siłą rzeczy tworzą wynaturzone wersje amerykańskiego snu. Louis Bloom odnosi przecież wzorcowy sukces w swojej dziedzinie. Znajduje rynkową niszę, uczy się rzemiosła i powoli pokonuje kolejne szczeble specjalizacji, doskonaląc umiejętności swoje i innych. Będzie wobec swojego pierwszego podwładnego wymagający, w myśl złotej zasady współczesnych kapitalistów: dla dobra swojej organizacji nie mogę tolerować niedociągnięć. Słowa, którymi motywuje i szkoli pracownika powinny wydać się znajome już nie koleżankom i kolegom dziennikarzom, ale większości pracowników współczesnych korporacji. Gilroy nie krytykuje jednak tego systemu, pokazuje przecież sytuację, która toczy się w oderwaniu od biur i gabinetów.
Twórca "Wolnego strzelca" daje nam do zrozumienia jak bardzo pochodzące stamtąd wzorce wkradły się w naszą podświadomość. Już nawet drobny manipulator, który uruchamia swoje nowe przedsięwzięcie zastawiając rower w lombardzie, wie, że warto mieć rodzaj prywatnego azylu. Dlatego codziennie podlewa kwiatka. Nie ma tu żadnej więzi zastępczej, jak w "Leonie zawodowcu", bo nie ma tu już żadnych uczuć. Jest tylko machinalne wypełnianie dobrze przyjętego rytuału. Można o nim później wspomnieć na przesłuchaniu, zbudować wiarygodną ludzką twarz. Nikt tego nie kupi, nikt nie będzie miał złudzeń, ale nie wolno zapominać o skutecznym oszukiwaniu samego siebie.
Louis Bloom mówi swoim kolejnym podwładnym: nie będę od was oczekiwał niczego, czego nie zrobiłbym sam. Nie doda jednak, że osobiście nie cofnąłby się przed niczym. Na każdym kroku są tu przemilczane zdania, jak drobny druk, zasygnalizowany przy właściwej umowie jedynie gwiazdką. Pierwszego pracownika, którego zatrudnia Louis Bloom, biednego, niemal bezdomnego imigranta, nie stać na skrupuły i sentymenty. Riz Ahmed jest w tej roli doskonale subtelny. Główny bohater wie o lękach swojego podwładnego i bezbłędnie na nich żeruje, manipuluje oczekiwaniami asystenta w podręcznikowy sposób. Bloom, swoista mieszanka bohaterów "Taksówkarza" i "Króla komedii", doskonale odnalazłby się na posiedzeniach zarządów i konferencjach prasowych, wiarygodnie przekonując, że wszelkie cięcia, redukcje i likwidacje prowadzone są dla dobra jednostki, ogółu, bądź samej organizacji. Punkt widzenia "Wolnego strzelca" jest o tyle ciekawy, że pokazuje także grzechy zwalnianych, redukowanych i likwidowanych. Tak się rodzą socjopaci. Ich losy najchętniej obejrzelibyśmy w telewizji, niemal na żywo, ze wszystkimi szczegółami. W rolę gapiów jesteśmy się w stanie wcielić w każdych realiach.