Mów mi Vincent (****)
fot. materiały dystrybutora
Szczególnie to drugie wyróżnienie nie dziwi. Aktorski geniusz Billa Murraya znów znalazł ujście w historii mizantropa. Pozory rzecz jasna mylą - jego bohater to nie pogromca ludzkich duchów, między słowami ukrywa się w nim dobro, jak połamany kwiat.
Praktycznie co roku dociera na nasze ekrany ujmująca komedia romantyczna lub familijna o dojrzewaniu na przekór otoczeniu, początkach wielkiej przyjaźni pozornie najmniej dobranych bohaterów, miłości trwającej wbrew warunkom. W zeszłym roku to były chociażby "Najlepsze najgorsze wakacje", w tym sezonie na odpowiedni tytuł, spełniający wszystkie opisane przed chwilą wymogi, czekamy prawie do świąt. I oto jest: nazywa się "St. Vincent", w polskiej wersji językowej "Mów mi Vincent". Pozornie scenariusz jakich wiele, nawet specyficzne poczucie humoru nie jest już tak oryginalne jak kiedyś. Zbyt wiele było po drodze "Złych Mikołajów" i "Pań Doubtfire". Vincent nie przebiera się w kostium biskupa z Mirry, ani w strój gospodyni, ale na miano świętego zapracuje, a opiekunką do dziecka zostanie, by załatać dziurawy budżet.
Scenariusz Theodore'a Melfiego nie imponuje oryginalnością, ale jest dobrze napisany: w dialogach, konstrukcji postaci, psychologicznej wiarygodności, redukowaniu lukru za pomocą gorzkich słów. Dzięki temu już trzy lata temu trafił na tak zwaną czarną listę, gdzie wyróżniane są najlepsze teksty, które nie zostały zrealizowane przez dłuższy czas (rok później gościł tam inny tekst, którego realizacji doczekaliśmy niedawno - "John Wick").
Melfi ostatecznie sam film wyreżyserował, co zachwyty może jedynie spotęgować, bo, jak na debiutanta, znakomicie poprowadził aktorów. Bill Murray wyspecjalizował się w rolach równych gości, którzy są pogromcami wszelkiego ducha, czyli potrafią do siebie zrazić każdego. Od czasu zgryźliwych tetryków nikt tak dobrze nie gra odpychających staruszków, od towarzystwa których nie chcemy się uwolnić. Vincent zrzędzi jak staruch, ale chciałby jeszcze pożyć jak młodzian - stąd zakrapiane kolacje, hazard na wyścigach i cacko na czterech kółkach, zamiast praktycznego samochodu.
Drugą stronę medalu odkryje przed widzami dopiero jego nowy sąsiad - nastoletni Oliver. Przez niemal cały czas trwania seansu oglądamy na ekranie właściwie uzasadnienie dla wystąpienia chłopca w nowej szkole. Oliver najlepiej wypełni zadanie katechety, który chciał, by uczniowie znaleźli współczesnego świętego w miejscu jak najdalszym od wizerunku Matki Teresy z Kalkuty. Stąd tytuł, stąd finał, w którym szkolne występy nabierają najbardziej zabawnego i wzruszającego jednocześnie wymiaru, od czasu, gdy Hugh Grant jako brytyjski premier śpiewał w "To właśnie miłość". I stąd ciekawa dygresja do polskiego widza: na lekcjach religii można jednocześnie opowiadać o różnych wyznaniach, a nawet ich braku. Katechetę z ludzką twarzą zagrał znany m.in z serialu "Dziewczyny" Chris O'Dowd, ale to nie jedyna kreacja wbrew własnemu emploi w, bardzo ciekawym pod tym względem, filmie Melfiego.
Melissa McCarthy znana z rubasznych komedii gra mamę Olivera, pracującą po godzinach samotną matkę. Jej bohaterka bierze wszystko na poważnie, inaczej jest z kreacją oglądanej zwykle w dramatycznym repertuarze Naomi Watts. Z niedawnej cukierkowej księżnej Diany przeistoczyła się w Dakę - tanią prostytutkę, o mocnym rosyjskim akcencie. I ze stereotypową rolą radzi sobie bardzo udanie. Akcentem operuje znakomicie, uczyła się go podobno oglądając filmiki w internecie i uczęszczając na rosyjskie spa. Jej bohaterka jako "nocna dama" zbiera na, jak najbliższą świetlanej, przyszłość nienarodzonego jeszcze dziecka. W "Mów mi Vincent" balansujemy między sytuacjami prowadzącymi do zgorzknienia, załamania i depresji oraz relacjami, które mogą stać się azylem.
Melfiemu można mieć za złe jedynie, że niepotrzebnie używa straszaków z zewnątrz, by uwiarygodnić fabułę. Obawą matki Olivera jest dzielenie się opieką z ojcem chłopca. Milcząca obecność znanego z serialu "Rockefeller Plaza 30" Scotta Adsita sprawia, że nie taki ten drugi rodzic straszny. Z kolei tytułowy bohater jako zadłużony hazardzista unika kontaktu z gangsterskim windykatorem. Terrence Howard, nominowany do Oscara za rolę alfonsa w filmie "Pod prąd", raz jeszcze pokazuje się w roli złoczyńcy o gołębim sercu.
O żadnej z drugoplanowych kreacji nie mówilibyśmy jednak dużo, podobnie jak i o całym filmie, gdyby nie kolejny debiutant, odtwórca głównej roli, Jaden Lieberher. Jest naturalny i ujmujący. W cień usuwa go tylko Murray, od którego Al Pacino powinien się uczyć jak zagrać zgorzkniałego marudę. W fotelu utrzyma was do ostatniego napisu końcowego, śpiewając w swoim prywatnym karaoke "Shelter from the Storm" Boba Dylana. Według krytyka "Rolling Stone'a" tylko ten jeden występ, czy też fragment filmu, jest wart ceny biletu. Święte słowa o świętym.