Teoria wszystkiego (****)
fot. materiały dystrybutora
Podczas premierowego seansu pielęgniarka otarła łzę z policzka Stephena Hawkinga – relacjonował jeden z autorów filmu, uznając to za najlepszą recenzję i największy wyraz uznania. Faktycznie, „Teoria wszystkiego” to klasyczny wyciskacz łez, melodramat zdolny grać jedynie na emocjach widza. Chociaż w scenach, powiedzmy, naukowych, twórcy starają się ciekawie obrazować tytułową teorię wybitnego kosmologa. Zastanawiające, że tłumaczą trudne pojęcia zawsze przy jedzeniu, z użyciem widelca, spodka lub filiżanki wypełnionej kawą. O niestrawność łatwiej w sekwencjach romansu – ze względu na filtry nakładane na kamerę, wymowne spojrzenia z drugiego planu. Jeśli zapamiętać z „Teorii wszystkiego” wzrok jednego z bohaterów – to samego Hawkinga, w stworzonej wedle najlepszych wzorców kreacji Eddiego Redmayne’a. Na ekranie obserwujemy jak z młodego, zdrowego człowieka, staje się znaną na całym świecie postacią z wózka inwalidzkiego. Patrzymy jednocześnie na sposób przeistaczania się Redmayne’a w autentycznego bohatera. Najpierw jeden gest, jedna część ciała, później kolejne. Choroba ogarniająca metodycznie. Stephen Hawking został zagrany dobrze nie tylko fizycznie. Walczący z przerażającą, obezwładniającą chorobą, ale wiecznie uśmiechnięty; przezwyciężający największą słabość, ale ulegający najzwyklejszym ludzkim odruchom; sięgający wybitnym umysłem krańców poznania, ale popełniający życiowe błędy. Portret takiego bohatera, z wpisaną weń i radością życia, i świadomością kresu, zapewne przyniesie Redmaynowi statuetkę Oscara. Jego kreacja będzie pasowała do panteonu poprzednich laureatów.
Nagrodę od Amerykańskiej Akademii Filmowej odebrał kilka lat temu reżyser „Teorii wszystkiego” James Marsh. Oscara przyniósł mu dokument „Człowiek na linie”. To była artystyczna zbrodnia stulecia. Film o słynnym linoskoczku Phillipie Petit sprawiał, że widz oddychał wolnością. W przypadku fabuły zatytułowanej „Teoria wszystkiego” winniśmy oddychać nieskończonością, a filmowo jesteśmy raczej przytłoczeni konwencjami. Marsh nie idzie już po linie, co jest dla mnie sporym rozczarowaniem. Nawet islandzki kompozytor Johann Johannsson, zdolny do tworzenia ilustracji niebanalnych, co udowodnił ścieżką dźwiękową filmu „Prisoners” („Labirynt”), zbiera laury za sprawą muzyki dość konwencjonalnej. A nie wszystko musiało być tak mało oryginalne. „Teoria wszystkiego” została przecież oparta na wspomnieniowej książce Jane Hawking, pierwszej żony profesora. Film z jednej strony oddaje jej hołd jako miłości życia naukowca, ale nie szczędzi także dość przykrych obserwacji. Różne odcienie postaci zebrała w zniuansowaną, poruszającą nie mniej od portretu głównego bohatera, kreację Felicity Jones. Dzięki niej „Teoria wszystkiego” staje się nie tylko historią przezwyciężania choroby, ale także miłości. Doświadczenie Hawkingów pokazuje, że przyjaźń może trwać dalej, że warto budować mądre kompromisy i dbać, by w najtrudniejszych chwilach zachowana została intymność, nawet subtelność. Zamiast lekcji z kosmosu, dostajemy w „Teorii wszystkiego” wykład domowy. I może nie trzeba oczekiwać „więcej”, ale można się domagać, by następnym razem było „inaczej”.