Sąsiady *****
fot. Kino Świat
Nie sprawił tego powracający symbol zacieśniających się ceglastych ścian, a scena w jednej z miniatur, składających się na pierwszy po 20 latach film fabularny Grzegorza Królikiewicza. Mężczyzna w kolejce po karpie. Tłum ciemno ubranych ludzi. Ogarnęła mnie dosłowna klaustrofobia. Gdyby ta scena potrwała kilka ujęć dłużej, musiałbym wyjść z sali. Królikiewiczowi udaje się to, co jest poza zasięgiem wielu specjalistów od kina grającego na emocjach i zmysłach. Porusza się co prawda w warstwie snu, rzeczywistości zaburzonej, przesuniętej, różniącej się od świata realnego, ale jednocześnie potrafi oddziaływać na prawdziwe zmysły i dokonać ciekawej społecznej obserwacji. Królikiewicz zagląda do – jak to określił Zdzisław Pietrasik – „Polski zdegradowanej, żyjącej w szczelinie czasu, między tym, co przeszłe, a tym, co nie nadeszło”.
Szkoda, że „Sąsiadów” nie doceniło w Gdyni jury. To był jedyny film, który szedł pod prąd, został opowiedziany zupełnie innym językiem, kino w każdej mierze osobne i artystyczne. Mimo potencjału na kino społeczne, „Sąsiady” idą w stronę surrealizmu, od tej strony chcą działać na widza i jego wrażliwość. Uwierać, wyciągać ze strefy komfortu. Królikiewicz nie szedł na kompromisy, ustawiając swoje epizody wzięte z prozy Adriana Markowskiego. Stworzył filmowy poemat o ludziach, których najczęściej z pogardą mijamy na ulicy, chodniku, klatce schodowej. Nie chcemy cuchnących, brzydkich, okrutnych i nie rokujących na przyszłość sąsiadów. Rzeczywistość, do której nie przystają, zacieśnia się wokół nich.
Jednocześnie, jak pisał w swojej recenzji Piotr Kletowski, „wiele scen jest niedopowiedzianych, niedomkniętych, celowo czekających na dopisanie przez widza, otwiera się sens poetycki, wymykający się jednoznacznym wykładniom. Jesteśmy jedynie świadkami pewnej egzystencjalnej sytuacji, którą musimy „dopowiedzieć" sobie sami, ułożyć w głowach, bo każda scena jest tu wersem, układającym się w osobny filmowy wiersz-sekwencję”.
Jeśli coś mogło przeszkadzać, to nierówności między poszczególnymi odsłonami. Katarzyna Herman i Jacek Poniedziałek miniaturę o żonie, która błaga męża, by ją bił, tak jak sąsiad tłucze swoją żonę, zmieniają w groteskowy spektakl przemocy. Bardzo teatralna forma. Jej umowność podkreśla końcowy wybuch śmiechu. Za skórę zachodzi epizod Agnieszki Podsiadlik, która myli rzeczywistość ze snem o wysypaniu węgla z kubła na czyjąś głowę. Za to bardziej mnie irytowali, niż zachwycali: przewijający się przez cały film Marek Dyjak, czy obsadzony w roli księdza Mariusz Pudzianowski.
Jest coś z Rolanda Topora w wymyślonym tu sposobie na głód i bezrobocie: „niech głodni zjedzą bezrobotnych”. Niech komfort kinomanów zwycięży z nudą. Można ją podczas oglądania „Sąsiadów” poczuć na równi ze wspomnianym przeze mnie lękiem. Obraz, który przykryjecie ziewaniem, wróci do was po wielokroć. Bez względu na podejście do filmu Królikiewicza. Można go postrzegać jako komentarz do lat transformacji, podczas których reżyser nie realizował filmów fabularnych. Uprawnione jest też spojrzenie bardziej uniwersalne, symboliczne. Wraca strategia twórcza autora, który „unieważnia realność świata, by urealnić ludzi”.