Drugie życie czynów społecznych (SONDA)
Sprzątają, pielęgnują, remontują. Za darmo i bez żadnego przymusu. Na Dolny Śląsk z wielką siłą wróciła moda na czyny społeczne. Wróciła dzięki internetowi. To w sieci ludzie wymieniają się pomysłami i organizują kolejne wydarzenia. A droga od kliknięcia do realnego działania jest coraz krótsza:
W sieci znaleźć można ludzi do sprzątania, malowania płotów, a nawet szukania domu dla porzuconych zwierząt. Ariel Zarzeczny ze Starych Bogaczowic namówił mieszkańców do oczyszczenia terenu byłego zalewu.
Przyznaje, że bez internetu raczej nie byłoby to możliwe:
W Starych Bogaczowicach akcja trwa już sześć tygodni. Wycinać gałęzie i sprzątać regularnie przychodzi kilkadziesiąt osób. Z kolei Michał Gnacy w Wałbrzychu doprowadził do remontu i posprzątania jednej z osiedlowych alejek. Radiu Wrocław mówi, że trzeba się do tego dobrze przygotować:
Czyn społeczny to:
Rozmawiamy z Jakubem Kusiem - psychologiem, pracownikiem wrocławskiego wydziału Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, który specjalizuje się we wpływie wywieranym przez nowe technologie na codzienne funkcjonowanie ich użytkowników.
Czyn społeczny - przeżytek czy drugie życie?
Wydaje mi się, że jednak jest to drugie życie. Świadczy o tym choćby wzrastająca popularność rozmaitych ruchów obywatelskich, oddolnych inicjatyw mających zmienić rzeczywistość w wymiarze mikro i makro. Wiąże się z tym spadek zaufania do polityków - z badań socjologicznych wynika, że zaufaniem darzy ich jedynie 16 % badanych. W takiej sytuacji obywatele zyskują przekonanie, że muszą wziąć sprawy w swoje ręce. Jest to kluczowa różnica między dawnym czynem społecznym, a dzisiejszymi inicjatywami, których bym „czynem” nie nazywał: cel i sposób realizacji „czynu” były wybrane przez państwo. Dziś taka sytuacja jest w zdecydowanej mniejszości, to ludzie sami decydują.
Czyny społeczne - w okresie Polski Ludowej nazywano tak nieodpłatne obowiązkowe prace wykonywane na rzecz ogółu, zwykle w dni wolne. Dziś nikt nikogo nie zmusza, ale ludzie sami zbierają się i robią coś dla innych. Jak Pan myśli dlaczego, co się zmieniło?
Przede wszystkim dlatego, że ludzie nie lubią, jak się ich do czegoś zmusza. Nawet jeżeli cel jest szczytny. Do tego zagadnienia odnosi się teoria reaktancji Jack’a Brehm’a, jedna z klasycznych teorii psychologicznych. Brehm twierdził, że bardziej cenimy i pożądamy tego, co jest niedostępne, w jakimś stopniu zakazane. Wolność podjęcia decyzji o nie braniu udziału w czynach społecznych za PRL mogła drogo kosztować. Dlatego narzucenie obywatelom konieczności brania udziału w czynach społecznych wywoływało opór i swoistą przekorę, mimo ich – co chciałbym podkreślić – często dobrego i pozytywnego celu. Ludzie są jednak istotami społecznymi, co przekłada się na chęć do pomocy innym, koncepcji altruizmu jest w psychologii wiele. Ta spontaniczność i oddolność rozmaitych akcji społecznych ma jednak genezę właśnie w swobodzie wyboru – to ja sam mogę zadecydować o tym, czy chcę pomóc starszym ludziom, dzieciom w hospicjum, zwierzętom czy ratować zabytki rodzinnego miasta. Jeżeli sam zadecyduję, to biorę za to osobistą odpowiedzialność, która jest niezbędnym składnikiem autentycznego zaangażowania.
W PRL-u czyny społeczne najczęściej były organizowane przez zakłady pracy, szkoły organizacje partyjne i młodzieżowe. Kto dziś jest organizatorem?
Może być nim potencjalnie każdy. Nowe technologie pozwalają przezwyciężyć tradycyjne bariery komunikacyjne, takie jak np. odległość między zaangażowanymi w jakąś akcję społeczną. Warto też zwrócić uwagę na to, że definicja „akcji” czy „czynu społecznego” jest bardzo szeroka. Dla jednych będzie to np. wolontariat w hospicjum, a dla innych także rozdawanie ulotek wybranego kandydata w wyborach politycznych. Każdy człowiek inaczej definiuje to, co jest dla niego ważne.
Jaką rolę w organizowaniu się ludzi odgrywają portale społecznościowe?
Niewątpliwie są one znakomitym narzędziem do docierania do innych. Korzystając z portali społecznościowych nieporównywalnie łatwiej niż niegdyś przekazać jakąś informację bądź zainicjować akcję społeczną – świadczą o tym rozmaite tworzone w postaci „wydarzeń” na Facebooku i zakończone sukcesem zbiórki charytatywne. Jest jednak także druga strona medalu – ilość informacji, z jaką konfrontujemy się w internecie jest niekiedy wręcz przytłaczająca. Bardzo trudno jest w tej powodzi danych oddzielić przysłowiowe ziarna od plew. Skutkiem tego możemy po prostu przeoczyć jakąś wartościową akcję społeczną albo też – co chyba jest jeszcze częstsze – po prostu ją zignorować, nawet się nie wczytując w jej opis.
Jakie działania mają szanse na dużą odpowiedź w sieci. Jedne umierają śmiercią naturalną, na inne odpowiadają setki osób.
To najbardziej zagadkowa część tego zagadnienia. Kultura internetu jest kulturą pośpiechu i wielozadaniowości. To zaś, jak wynika z badań psychologów, nie sprzyja empatycznej refleksyjności oraz altruistycznemu myśleniu moralnemu. Szczególnie w przypadku, kiedy widzimy długi, kilkudziesięciu zdaniowy tekst, opisujący jakąś trudną, niekiedy dramatyczną sytuację. Po prostu tego nie czytamy – bywamy zbyt zmęczeni, aby skoncentrować na tym swoją uwagę. Badania prowadzone przez zespół wybitnego neuropsychologa, Antonio Damasio, pokazują, że im bardziej jesteśmy rozproszeni, tym trudniej okazywać nam współczucie czy empatię. Od tego problemu wywodzi się jeden z najstarszych i najpopularniejszych internetowych komentarzy: „too long, didn’t read”, czyli „zbyt długie, nie przeczytałem”. Wyniki badań dowodzą, że akcja społeczna, aby być skuteczną, musi przyciągnąć uwagę, musi mieć taki „kształt”, żeby internauci pomyśleli, że warto się nad nią zatrzymać podczas surfowania po kolejnych witrynach. Jest to aspekt tzw. „wirusowości” przekazu. Jeżeli informacja dotyczy czegoś ważnego dla danej osoby oraz jednocześnie jest krótka, chwytliwa, ale i treściwa, to wtedy jest szansa na powstanie czegoś, co można by nazwać cyfrową kulą śnieżną – akcja społeczna napędza się sama, zyskując coraz większe grono zaangażowanych odbiorców.
Na ile deklaracje udziału w akcji przekładają się na rzeczywisty udział?
W internecie niestety często stykamy się ze swoistym wirtualnym rozproszeniem odpowiedzialności. Zjawisko to polega na tym, że im więcej osób obserwuje jakieś tragiczne wydarzenie, tym słabiej poczuwają się oni do odpowiedzialności za reakcję na nie. Pojawiają się myśli „przecież inni też tu są, niech oni coś zrobią”. Sądzę, że pojawianie się takiego rozproszenia osobistej odpowiedzialności jest największą przyczyną nieskuteczności niektórych akcji, prowadzonych on-line. Myślimy, że są jeszcze setki czy tysiące innych internautów, którzy wejdą na tą stronę, przeczytają ten opis i się zaangażują – my w związku z tym nie musimy. Do tego dochodzi jeszcze fakt, że zazwyczaj w internecie nie widzimy innych ludzi na najprostszym, percepcyjnym poziomie. A jak ich nie widzimy, to tym trudniej jest podjąć jakieś działanie, bo stykamy się tylko z ich awatarami, tekstem czy innymi komputerowo zapośredniczonymi śladami. Droga od kliknięcia „wezmę udział” w akcji na Facebooku to rzeczywistego zaangażowania jest długa. Udział w charytatywnym wydarzeniu na portalu społecznościowym może służyć tylko poprawieniu samooceny czy wirtualnej autoprezentacji, ale może być także tym pierwszym krokiem ku realnej pomocy komuś potrzebującemu.