ŚWIAT WEDŁUG SZEKSPIROWSKICH
fot. teatr-capitol.pl
„Po Burzy" Szekspira w Teatrze Muzycznym Capitol to nie jest adaptacja ostatniego dramatu Williama. To „apokryf reżyserski" Agaty Dudy-Gracz. Jak to apokryf – żarliwy jest i przekonany o potrzebie bycia opowiedzianym. Kto słuchał wywiadów z autorką i zna jej sposób mówienia, poznaje melodię tego, w zasadzie, monologu. Znakomicie odnajduje się w nim (i w jego obalaniu „czwartej ściany") Zbigniew Ruciński. Aktor Starego Teatru w Krakowie gra Prospera w podkoszulku i pasiastych spodniach od piżamy z żółtawymi i brązowymi plamami. Siedzi pośrodku wyleniałej kanapy, naprzeciwko telewizora. I wyklina i pomstuje. Od pierwszego monologu możemy wystawić diagnozę sytuacji i pomysłu, wdać się w dyskusję o współczesnych Prosperach i wyspach, które zasiedlają jedynie ich sfrustrowane, niezaspokojone docenieniem umysły.
Sami bywamy przedmiotami eksperymentów, które rodzą się z takich rojeń. Tych możliwości interpretacyjnych Duda-Gracz, mimo przewrotnie dziś brzmiącego nazwiska, nie wygrywa. Zostaje w przestrzeni osobistej, niby uniwersalnej, bo przygotowanej z poetyki sitcomu, z mrugania okiem do widza, z przełamywania tego, co w kinie nazywamy „zawieszeniem niewiary". Tematycznie i formalnie, gdyby ten spektakl był filmem, byłby „Jaskółką" Bartosza Warwasa. Na Scenie Ciśnień „Jaskółka uwięziona" Stana Borysa nie wybrzmiałaby w całości, starczyłoby pamięci jedynie na zapamiętany fragment i nucenie, przecież jesteśmy cały czas w psychice i umyśle sfrustrowanego Prospera, który swoje komentarze wygłasza do telewizora.
Przestrzeń wokół niego zaludniają właściwie nie bohaterowie, a typy postaci, stereotypowe zlepki ludzkie, które zespół aktorski Teatru Capitol wciela w życie grubą kreską, mocnymi środkami wyrazu. Na premierze brakowało im wsparcia w grze światłem i dźwiękiem, nie zawsze płynnej, a zdarzały się sceny pomyślane dobrze i zrealizowane niemal rewelacyjnie – jak pierwsze uderzenie tytułowej burzy, która z siłą huraganu wyrzuca na przód sceny rozbitków. Intrygujących pomysłów jest tu więcej, kłębią się dygresje. Sztuka wyładowana jest po brzegi pierdutami, jakby to określili sami bohaterowie. Nieliczne doczekały się interesującego rozwinięcia. Na przykład gra w parodię pseudoerudycyjnej krytyki sztuki. Jej rozbiorowi można by później, dla zabawy, poddać finałową scenę zbiorową, tyle że może zabraknąć ochotników. Podobne rozwiązanie formalne, zastosowane przed laty w „Sprawie Dantona" Jana Klaty przyprawiało mnie o ciarki za każdym razem, a chciałem oglądać spektakl wielokrotnie. Na „Po Burzy Szekspira" raczej już nie wrócę, chociaż słyszałem, że Feliks Szajnert, który zastępuje w części spektakli Rucińskiego jest równie dobrym Prosperem.
Spektakl-apokryf, rozdarty między dosłownością dramatu, a umownością przestrzeni, ma za mało do powiedzenia, a za dużo do pokazania. Być może było dla mnie za wcześnie na „Po Burzy..." po „Burzy" Krzysztofa Garbaczewskiego, spektakl totalny. To arcydzieło, które wykracza poza teatr i scenę, a jednocześnie tracące sens w wyimkach, cytatach, zdjęciach i fragmentach. Przedstawienie Dudy-Gracz bliższe jest litanii, która nie zostanie zaburzona przestawianiem fragmentów układanki, ich wyjmowaniem, chwytaniem się wybranych kawałków. Gdyby dla mnie miała istnieć wczoraj jakaś wyspa, na wrocławskim oceanie, w której chciałbym znaleźć przystań, jako „widz z biletem"/mucha na ścianie, to byłoby to Państwo Porczyk. Ewelina Adamska-Porczyk zmywa po spektaklu resztki farby, którą jest pokryta jako Ariel (mistrzyni – nawet cała w szarości, błyszczy). Jej mąż, Bartosz, zbiera siły na kolejny maraton całości „Dziadów".
Jeśli w taki wieczór mogę spojrzeć krytycznie na krajobraz „Po Burzy", nie wybuchać śmiechem na każdej językowej grze-sucharze, to znaczy, że dobrze się dzieje w teatrze wrocławskim.