Najgorsza jest chińska armia i polscy politycy

Anna Fluder | Utworzono: 25.02.2008, 14:29 | Zmodyfikowano: 11.02.2009, 14:01
A|A|A

(Fot. Janusz Wójtowicz / Polska - Gazeta Wrocławska)

Witam :-)

 

Popularność:

 

Pieniądze:

 

Ciężkie chwile...

 

Muzyka w życiu Leszka:

 

Niezadowolenie:

 

Publiczność:

 

Współpraca z innymi artystami:

 

Lubi w sobie...

 

"Kocham dzisiaj":

 

_________________________________________________

 

Anna Fluder: Skąd wziął się Pan we Wrocławiu?

Leszek Możdżer: - Sprowadziły mnie tu dwie rzeczy: sprawy osobiste i miłość do przyjaciół, czyli ekipy związanej z teatrem "Capitol". Parę lat temu pojawiłem się na kilku okładkach i zaczął się wokół mnie medialny szum. Trochę straciłem orientację, nie wiedziałem, co jest w życiu ważne. I postanowiłem być blisko nich. Żyliśmy w komunie, to taka moja rodzina.

Po pojawieniu się na okładkach zaszumiało trochę w głowie?

- Niespecjalnie. Gram od 1992 roku. Pierwsze medialne wstrząsy zaliczyłem dużo wcześniej - kiedy w radiu, w audycji jazzowej padło moje nazwisko, albo kiedy grałem pod schodami klubu "Żak" w Gdańsku i następnego dnia wydawało mi się, że pół miasta mnie rozpoznaje, chociaż na koncercie było 15 osób, w tym połowa pijanych. Teraz nawet nie kontroluję, co się o mnie pisze. Jest kilkadziesiąt programów, kilkaset tytułów prasowych. Zdaję sobie sprawę, że jestem tylko małą figurką w tym całym kolorowym cyrku.

Ale częścią tego cyrku sam chciał Pan być.

- Wydawało mi się nie w porządku, że profesjonalni artyści, którzy mają coś do powiedzenia i wiele lat się kształcili, nie pokazują się w ogóle w mediach. A o tych kiepskich, którzy nie umieją grać, ciągle jest głośno. Postanowiłem więc sam się w to zabawić - zacząłem mówić do mikrofonów, pozować do zdjęć. Ale obnażyć się jest trudno. Trzeba umieć się zdefiniować, ładnie mówić o sobie i swojej pracy.

Pan umie. Ktoś pomagał?

- Nie, swój wizerunek wymyśliłem sam. Kiedyś trafiłem do sklepu gejowskiego w Niemczech i kupiłem sobie trzy kolorowe garnitury. Wydawało mi się, że to sprowokuje fotoreporterów do częstszego kierowania obiektywów w moją stronę i pomoże zaistnieć. Zacząłem odważniej uczestniczyć we wszystkich sesjach. Kiedyś dzwoni do mnie pani z czasopisma kobiecego: "Panie Leszku, ubierzemy Pana w jeansy i białą koszulę flanelową. Będzie się Pan przechadzał brzegiem morza". Na co ja: to może lepiej wezmę odkurzacz i będę sprzątać na tej plaży, albo przyjdę z siekierą i zacznę rąbać wodę? Uznała to za świetny pomysł. Co prawda siedzenie we wrześniu po pachy w wodzie było średnio przyjemne, ale traktowałem to jako inwestycję.

A więc chciał Pan być częścią popkultury, a z drugiej strony trochę z niej drwił.

- Nie do końca drwiłem. Po prostu chciałem spróbować swoich sił, bo irytowało mnie traktowanie Możdżera jako towaru gorszej jakości. Wiedziałem, że będę grał co najmniej do osiemdziesiątki. Tymczasem decydenci w wytwórniach zawsze mi mówili - to się nie sprzeda. A grubą kasę ładowali w kilkunastoletnie dziewczynki, które nie wiadomo, czy za dwa lata będą jeszcze występować. Stwierdziłem, że skoro nikt we mnie nie wierzy, to spróbuję wejść tylnymi drzwiami. I wszedłem.

A wszystko przez ciocię Henię.

- Tak, ciocia Henia sprzedała nam pianino i tak zacząłem grać. Fascynował mnie proces tworzenia muzyki tu i teraz. To, że mogę za pomocą własnych dłoni odtworzyć melodię słyszaną przed chwilą. Fascynowało mnie brzmienie instrumentu - to dlatego dużo eksperymentowałem, kładąc na nim różne dziwne przedmioty. Mama się nawet niepokoiła, że spędzam tyle czasu przy pianinie i w pewnym momencie zamknęła je na klucz. Stwierdziła, że pięcioletni chłopak powinien chodzić po drzewach, a nie ciągle grać.

Nikt inny w rodzinie nie podzielał Pańskiej pasji?

- Ojciec gra na skrzypcach - raz w roku je wyciąga i na święta razem kolędujemy. Często manifestowałem wtedy swoją niezależność. W kolędy próbowałem wpleść swoje zagadkowe, pokrętne harmonie, co raczej nie spotykało się ze zrozumieniem domowników. Nie mogłem grać przecież banalnych, oczywistych melodii! Dopiero później zrozumiałem, że z kolędami nie warto eksperymentować, bo służą jednoczeniu się rodziny.

Jazz był pewnie naturalnym wyborem, bo podkreślał tę Pańską niezależność?

- Zawsze chciałem grać coś innego, dlatego oznajmiłem - nie chcę klasyki, chcę jazzu. Myślę, że powinno wprowadzać się do szkół muzycznych elementy improwizacji. Żeby człowiek, który kończy taką szkołę, był wszechstronnie wykształcony i nie musiał później zakładać kiosku Ruchu, albo handlować kwiatami.

A Pan się bał, że tak skończy?

- Nigdy nie przyszło mi to do głowy. Muzyka wypełnia mi całe życie, od dziecka wiedziałem, że się z nią zwiążę. Jak tylko stała w kącie klawiatura, to do niej siadałem i grałem. Spotykało się to z zainteresowaniem dorosłych i rówieśników, a szczególnie rówieśnic. Chociaż nie wiedziałem, co z tym ich zainteresowaniem dalej robić.

Kiedy się Pan dowiedział?

- Dużo później. Kiedy się zorientowałem, że samą grą na pianinie niewiele zdziałam.

Sprawne ręce to już coś.

- No tak, ale ręka nie myśli. A w kontaktach z kobietami przede wszystkim trzeba używać głowy.

Czy Leszek Możdżer grał kiedyś do kapelusza?

- Jasne. Do kotleta, na ulicy, na weselach, w przeróżnych miejscach i w przeróżnych sprawach. Zorientowałem się jednak, że na muzyka weselnego się nie nadaję. Na takich imprezach trzeba mieć bardzo szeroki repertuar i jeszcze umieć poprowadzić oczepiny.

Fascynuje Pana tylko pianino?

- Nie, gram czasami na perkusji czy gitarze, a na najnowszej płycie także na celeście. Staram się trzymać w dłoniach różne instrumenty. Żeby je zrozumieć, żeby wiedzieć, jak pisać na nie partie.

No właśnie. Pisanie muzyki do "Snu nocy letniej" zajęło Panu prawie rok.

- To był piękny okres, który już nie wróci. Zresztą nie wiem, czy byłbym w stanie tak się zapuścić, nie golić się, nie płacić rachunków. Nie zdawałem sobie sprawy, że pisanie muzyki do polskiego tekstu jest tak czasochłonne. Wyrazy, które mają dwie i więcej sylab, trzeba tak zagospodarować, żeby akcent wypadł na mocną część taktu. Planowałem, że napiszę to w cztery miesiące. Pisałem w jedenaście.

Powiedział Pan, że to piękny czas, ale już nie wróci. Dlaczego?

- Bo jestem dorosły i wiem, że codzienność polega między innymi na jedzeniu śniadań. Prywatne życie, z czego zdałem sobie sprawę niedawno, wymaga tyle samo zachodu, co komponowanie i tworzenie muzyki. Trzeba mieć kontakt z bliskimi. Po napisaniu "Snu nocy letniej" obudziłem się na strasznych zgliszczach. Odezwał się też kręgosłup. Powiedział: a teraz, kolego, poleżysz sobie, pojeździsz na wózku inwalidzkim, zastanowisz się nad sobą, bo nie możemy tak dalej współpracować. To był długi proces powrotu - do siebie, swojego ciała. Teraz gram mniej koncertów. To proste - po prostu podniosłem stawkę.

I jak Panu z tym?

- Nie narzekam. Moja menedżerka też nie.

Nie finansowo - duchowo!

- Wcześniej to muzyka zapewniała mi całą gamę emocji. Bo na scenie czuje się wszystko, od upokorzenia po ekstazę. Ale życie dostarcza równie dużo wrażeń, chyba nawet ważniejszych. Jak wracałem z trasy do zakurzonego domu, to czasami myślałem, czy przypadkiem nie przegrałem życia na fortepianie. Ale nie mylmy wywiadu z wizytą u psychoterapeuty.

Jest Pan perfekcjonistą. Zdarzają się wpadki?

- Były koncerty, do których nie do końca się przygotowałem. Każdy błąd to dla mnie bolesne ukłucie. Mam duże oczekiwania wobec siebie i zdarza się, że słuchając tego, co gram, krzywię się z niesmakiem. Chciałbym dawać publiczności coś niepowtarzalnego. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że jeden niedoskonały dźwięk jest niczym w porównaniu z problemami służby zdrowia czy korkami, ale na koncercie nic innego się nie liczy. Wszystkie błędy wybaczam sobie dopiero pod koniec koncertu, bo wtedy mam już świetny kontakt z publicznością.

Ale nie przed wszystkimi gra się jednakowo. Jaka widownia jest najgorsza?

- Chińska armia i polscy politycy.

??

- Grałem kiedyś koncert w Chinach, który był organizowany przez kręgi rządowe w dość dużej sali. Sprowadzono wojsko, żeby ją wypełnić. Armia, to trzeba jasno powiedzieć, nie rozumiała naszej muzyki i odbierała ją w sposób specyficzny, a właściwie w ogóle jej nie odbierała. Podobne się czułem na koncercie dla polityków polskich. To się nazywa samotność na scenie.

Zawsze był Pan idealny? Wzorowy uczeń, kochany syn?

- Tak, odgrywałem rolę dobrego dziecka. Wiedziałem, że to się opłaca.


(Zdjęcie Leszka Możdżera znajdujące się pod tekstem jest objęte licencją Creative Commons).

REKLAMA
Dźwięki
Powitanie
Popularność
Pieniądze
Ciężkie chwile
Muzyka
Niezadowolenie
Publiczność
Współpraca z innymi artystami
Lubi w sobie...
Kocha "dzisiaj"