Najgorsza jest chińska armia i polscy politycy
(Fot. Janusz Wójtowicz / Polska - Gazeta Wrocławska)
Witam :-)
Popularność:
Pieniądze:
Ciężkie chwile...
Muzyka w życiu Leszka:
Niezadowolenie:
Publiczność:
Współpraca z innymi artystami:
Lubi w sobie...
"Kocham dzisiaj":
_________________________________________________
Anna Fluder: Skąd wziął się Pan we Wrocławiu?
Leszek Możdżer: - Sprowadziły mnie tu dwie rzeczy: sprawy osobiste i miłość do przyjaciół, czyli ekipy związanej z teatrem "Capitol". Parę lat temu pojawiłem się na kilku okładkach i zaczął się wokół mnie medialny szum. Trochę straciłem orientację, nie wiedziałem, co jest w życiu ważne. I postanowiłem być blisko nich. Żyliśmy w komunie, to taka moja rodzina.
Po pojawieniu się na okładkach zaszumiało trochę w głowie?
- Niespecjalnie. Gram od 1992 roku. Pierwsze medialne wstrząsy zaliczyłem dużo wcześniej - kiedy w radiu, w audycji jazzowej padło moje nazwisko, albo kiedy grałem pod schodami klubu "Żak" w Gdańsku i następnego dnia wydawało mi się, że pół miasta mnie rozpoznaje, chociaż na koncercie było 15 osób, w tym połowa pijanych. Teraz nawet nie kontroluję, co się o mnie pisze. Jest kilkadziesiąt programów, kilkaset tytułów prasowych. Zdaję sobie sprawę, że jestem tylko małą figurką w tym całym kolorowym cyrku.
Ale częścią tego cyrku sam chciał Pan być.
- Wydawało mi się nie w porządku, że profesjonalni artyści, którzy mają coś do powiedzenia i wiele lat się kształcili, nie pokazują się w ogóle w mediach. A o tych kiepskich, którzy nie umieją grać, ciągle jest głośno. Postanowiłem więc sam się w to zabawić - zacząłem mówić do mikrofonów, pozować do zdjęć. Ale obnażyć się jest trudno. Trzeba umieć się zdefiniować, ładnie mówić o sobie i swojej pracy.
Pan umie. Ktoś pomagał?
- Nie, swój wizerunek wymyśliłem sam. Kiedyś trafiłem do sklepu gejowskiego w Niemczech i kupiłem sobie trzy kolorowe garnitury. Wydawało mi się, że to sprowokuje fotoreporterów do częstszego kierowania obiektywów w moją stronę i pomoże zaistnieć. Zacząłem odważniej uczestniczyć we wszystkich sesjach. Kiedyś dzwoni do mnie pani z czasopisma kobiecego: "Panie Leszku, ubierzemy Pana w jeansy i białą koszulę flanelową. Będzie się Pan przechadzał brzegiem morza". Na co ja: to może lepiej wezmę odkurzacz i będę sprzątać na tej plaży, albo przyjdę z siekierą i zacznę rąbać wodę? Uznała to za świetny pomysł. Co prawda siedzenie we wrześniu po pachy w wodzie było średnio przyjemne, ale traktowałem to jako inwestycję.
A więc chciał Pan być częścią popkultury, a z drugiej strony trochę z niej drwił.
- Nie do końca drwiłem. Po prostu chciałem spróbować swoich sił, bo irytowało mnie traktowanie Możdżera jako towaru gorszej jakości. Wiedziałem, że będę grał co najmniej do osiemdziesiątki. Tymczasem decydenci w wytwórniach zawsze mi mówili - to się nie sprzeda. A grubą kasę ładowali w kilkunastoletnie dziewczynki, które nie wiadomo, czy za dwa lata będą jeszcze występować. Stwierdziłem, że skoro nikt we mnie nie wierzy, to spróbuję wejść tylnymi drzwiami. I wszedłem.
A wszystko przez ciocię Henię.
- Tak, ciocia Henia sprzedała nam pianino i tak zacząłem grać. Fascynował mnie proces tworzenia muzyki tu i teraz. To, że mogę za pomocą własnych dłoni odtworzyć melodię słyszaną przed chwilą. Fascynowało mnie brzmienie instrumentu - to dlatego dużo eksperymentowałem, kładąc na nim różne dziwne przedmioty. Mama się nawet niepokoiła, że spędzam tyle czasu przy pianinie i w pewnym momencie zamknęła je na klucz. Stwierdziła, że pięcioletni chłopak powinien chodzić po drzewach, a nie ciągle grać.
Nikt inny w rodzinie nie podzielał Pańskiej pasji?
- Ojciec gra na skrzypcach - raz w roku je wyciąga i na święta razem kolędujemy. Często manifestowałem wtedy swoją niezależność. W kolędy próbowałem wpleść swoje zagadkowe, pokrętne harmonie, co raczej nie spotykało się ze zrozumieniem domowników. Nie mogłem grać przecież banalnych, oczywistych melodii! Dopiero później zrozumiałem, że z kolędami nie warto eksperymentować, bo służą jednoczeniu się rodziny.
Jazz był pewnie naturalnym wyborem, bo podkreślał tę Pańską niezależność?
- Zawsze chciałem grać coś innego, dlatego oznajmiłem - nie chcę klasyki, chcę jazzu. Myślę, że powinno wprowadzać się do szkół muzycznych elementy improwizacji. Żeby człowiek, który kończy taką szkołę, był wszechstronnie wykształcony i nie musiał później zakładać kiosku Ruchu, albo handlować kwiatami.
A Pan się bał, że tak skończy?
- Nigdy nie przyszło mi to do głowy. Muzyka wypełnia mi całe życie, od dziecka wiedziałem, że się z nią zwiążę. Jak tylko stała w kącie klawiatura, to do niej siadałem i grałem. Spotykało się to z zainteresowaniem dorosłych i rówieśników, a szczególnie rówieśnic. Chociaż nie wiedziałem, co z tym ich zainteresowaniem dalej robić.
Kiedy się Pan dowiedział?
- Dużo później. Kiedy się zorientowałem, że samą grą na pianinie niewiele zdziałam.
Sprawne ręce to już coś.
- No tak, ale ręka nie myśli. A w kontaktach z kobietami przede wszystkim trzeba używać głowy.
Czy Leszek Możdżer grał kiedyś do kapelusza?
- Jasne. Do kotleta, na ulicy, na weselach, w przeróżnych miejscach i w przeróżnych sprawach. Zorientowałem się jednak, że na muzyka weselnego się nie nadaję. Na takich imprezach trzeba mieć bardzo szeroki repertuar i jeszcze umieć poprowadzić oczepiny.
Fascynuje Pana tylko pianino?
- Nie, gram czasami na perkusji czy gitarze, a na najnowszej płycie także na celeście. Staram się trzymać w dłoniach różne instrumenty. Żeby je zrozumieć, żeby wiedzieć, jak pisać na nie partie.
No właśnie. Pisanie muzyki do "Snu nocy letniej" zajęło Panu prawie rok.
- To był piękny okres, który już nie wróci. Zresztą nie wiem, czy byłbym w stanie tak się zapuścić, nie golić się, nie płacić rachunków. Nie zdawałem sobie sprawy, że pisanie muzyki do polskiego tekstu jest tak czasochłonne. Wyrazy, które mają dwie i więcej sylab, trzeba tak zagospodarować, żeby akcent wypadł na mocną część taktu. Planowałem, że napiszę to w cztery miesiące. Pisałem w jedenaście.
Powiedział Pan, że to piękny czas, ale już nie wróci. Dlaczego?
- Bo jestem dorosły i wiem, że codzienność polega między innymi na jedzeniu śniadań. Prywatne życie, z czego zdałem sobie sprawę niedawno, wymaga tyle samo zachodu, co komponowanie i tworzenie muzyki. Trzeba mieć kontakt z bliskimi. Po napisaniu "Snu nocy letniej" obudziłem się na strasznych zgliszczach. Odezwał się też kręgosłup. Powiedział: a teraz, kolego, poleżysz sobie, pojeździsz na wózku inwalidzkim, zastanowisz się nad sobą, bo nie możemy tak dalej współpracować. To był długi proces powrotu - do siebie, swojego ciała. Teraz gram mniej koncertów. To proste - po prostu podniosłem stawkę.
I jak Panu z tym?
- Nie narzekam. Moja menedżerka też nie.
Nie finansowo - duchowo!
- Wcześniej to muzyka zapewniała mi całą gamę emocji. Bo na scenie czuje się wszystko, od upokorzenia po ekstazę. Ale życie dostarcza równie dużo wrażeń, chyba nawet ważniejszych. Jak wracałem z trasy do zakurzonego domu, to czasami myślałem, czy przypadkiem nie przegrałem życia na fortepianie. Ale nie mylmy wywiadu z wizytą u psychoterapeuty.
Jest Pan perfekcjonistą. Zdarzają się wpadki?
- Były koncerty, do których nie do końca się przygotowałem. Każdy błąd to dla mnie bolesne ukłucie. Mam duże oczekiwania wobec siebie i zdarza się, że słuchając tego, co gram, krzywię się z niesmakiem. Chciałbym dawać publiczności coś niepowtarzalnego. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że jeden niedoskonały dźwięk jest niczym w porównaniu z problemami służby zdrowia czy korkami, ale na koncercie nic innego się nie liczy. Wszystkie błędy wybaczam sobie dopiero pod koniec koncertu, bo wtedy mam już świetny kontakt z publicznością.
Ale nie przed wszystkimi gra się jednakowo. Jaka widownia jest najgorsza?
- Chińska armia i polscy politycy.
??
- Grałem kiedyś koncert w Chinach, który był organizowany przez kręgi rządowe w dość dużej sali. Sprowadzono wojsko, żeby ją wypełnić. Armia, to trzeba jasno powiedzieć, nie rozumiała naszej muzyki i odbierała ją w sposób specyficzny, a właściwie w ogóle jej nie odbierała. Podobne się czułem na koncercie dla polityków polskich. To się nazywa samotność na scenie.
Zawsze był Pan idealny? Wzorowy uczeń, kochany syn?
- Tak, odgrywałem rolę dobrego dziecka. Wiedziałem, że to się opłaca.
(Zdjęcie Leszka Możdżera znajdujące się pod tekstem jest objęte licencją Creative Commons).