Byłem mistrzem plisowania

Radio RAM | Utworzono: 29.10.2007, 17:18 | Zmodyfikowano: 29.10.2007, 18:19
A|A|A

fot. Paweł Relikowski ("Słowo Polskie-Gazeta Wrocławska")

Spóźnił się Pan trochę. Coś się stało?

- Miałem pecha, zatrzymała mnie policja na rutynową kontrolę.

Często się to zdarza?

- Kiedyś tak, jak jeździłem bardziej brawurowo. A jak już, to kończy się na pouczeniu. Jestem grzecznym człowiekiem i chyba dobrze patrzy mi z oczu. Nigdy zresztą nie dyskutuję - skoro już zatrzymują, to z jakiegoś powodu.

Drobne występki za kierownicą się zatem Panu zdarzały. Co z innymi grzeszkami młodości?

- Trochę ich było. Na przykład w piątej klasie, jak większość kolegów z klasy, popalałem papierosy. Proszę uwierzyć, że parę lat po wojnie palenie "Sportów" było modne. Raz zdarzyło mi się też wypić wino ze spółdzielni ogrodniczej. Wróciłem do domu w takim stanie, że ojciec zamknął mnie w kuchni. Musiałem spać w koszu z wymaglowaną bielizną. Na drugi dzień miałem okropnego kaca, bolała mnie głowa i kręgosłup. Po tej nauczce przez lata nie tknąłem alkoholu.

Coś jeszcze Pan zbroił?

- Jasne. Jako pięciolatek poszedłem na pierwsze wagary. Z koleżanką schowaliśmy się za rogiem i zamiast pójść do przedszkola wybraliśmy się nad rzekę. Niestety, Kalisz był wtedy bardzo małym miastem - jakiś znajomy nas przyuważył, wziął za uszy i zaprowadził do rodziców.

Kto kogo namówił na tą randkę?

- Już nie pamiętam, to było 60 lat temu! Ale to kobiety zawsze kuszą.

Żona też Pana kusiła?

- Nie, to ja przejawiałem inicjatywę. Ale początki były trudne - oboje byliśmy nieśmiali. Codziennie mijaliśmy się w drodze do szkoły. Ona chodziła do żeńskiego gimnazjum, ja do męskiego. Kupowałem gazetę i zerkałem dyskretnie, kiedy będzie przechodzić. Dziwnym trafem, zawsze na nią wpadałem. Ją też namawiałem na wagary, ale przez cztery lata, ani razu mi się nie udało. Na poważnie zaczęliśmy się spotykać przed maturą. Później każde z nas poszło w swoją stronę, na inne studia i do innych miast. Po pięciu latach znów coś zaiskrzyło. Często jeździłem w podróże służbowe z Wrocławia do Warszawy, gdzie wtedy mieszkała. Na początku nie byłem nawet świadomy, że się zakochałem. Aż do czasu, kiedy zamiast ciężarówki drukarek zamówiłem ciężarówkę papieru. Blamaż straszny, cały zakład się śmiał z eksperta, który nie odróżnił urządzeń od papieru.

Jak znalazł się Pan we Wrocławiu?

- W 1960 roku przyjechałem na politechnikę i już zostałem. Po studiach zacząłem pracę w firmie ZETO. Przeszedłem tam wszystkie stopnie wtajemniczenia - od stażysty do dyrektora. Pierwszy kontakt z Wrocławiem miałem jednak wcześniej, chyba w 1948. To było wtedy zrujnowane, brzydkie miasto.

A dzisiaj?

- Jest miejscem, w którym dobrze się żyje - tu najlepsze jest wrogiem dobrego. Bardzo szanuję prezydenta Dutkiewicza, przede wszystkim dlatego, że potrafił znaleźć receptę na Wrocław. Kiedy obejmował urząd po Bogdanie Zdrojewskim, który też był świetnym gospodarzem, trochę się obawiałem, jak sobie poradzi. Niepotrzebnie. Miasto konsekwentnie, dynamicznie się rozwija.

Wróćmy do lat młodości. Smykałkę do interesów wyssał Pan podobno z mlekiem matki?

- Już jako dziecko przyglądałem się interesom rodziców. W latach 40.ojciec miał fabrykę słodyczy, zatrudniał ok. 50 osób. Później robił landrynki i je sprzedawał na targach. Produkował też koszule. Jak już byłem na studiach to zarabiałem, sprzedając je we Wrocławiu.

Własny interes kiedy pan rozkręcił?

- Jak już byłem dyrektorem. Pensja miałem niezłą, ale chciałem wybudować dom, więc zdecydowałem się na produkcję plisowanych spódniczek.

Pan, inżynier elektronik i spódniczki?

- Ciocia miała zakład plisowania i mówiła, że to dobry biznes. Postanowiliśmy spróbować, razem z mamą i siostrą. Przyjęliśmy trzy osoby. One szyły, my plisowaliśmy, bo w tym leżał największy sekret. Spódniczki miały wszytą gumkę i były w jednym rozmiarze, od slim line do XXL. Interes trwał dwa, trzy lata. Szacuję, że we Wrocławiu, w latach 70. co trzecia plisowana spódniczka wyszła spod mojej igły.

To nie jedyny biznes, który Pan założył

- Na początku stanu wojennego wyrzucili mnie z pracy. Oficjalnie, zgodnie z PRL-owską nowomową "straciłem zdolność kierowania zakładem". Nie wiedziałem, co robić. Jeden ze znajomych mnie przekonał, żebym z nim współpracował. Tak zacząłem produkować budki do wózków spacerowych, a potem kojce dla dzieci. Później zgłosili się do mnie znajomi z Warszawy. Wróciłem do elektroniki, czyli wyuczonego zawodu i pracowałem jako szef wrocławskiego oddziału ich firmy.

Pominął Pan epizod z biznesem zabawkowym

- A, tak. W międzyczasie uruchomiłem w piwnicy produkcję plastikowych samochodów Formuły 1. To była chyba największa produkcja takich maszyn na terenie całej Europy - wytwarzaliśmy ich 120 tysięcy rocznie! Kubica miałby czym jeździć.

Kibicuje mu Pan?

- Od czasu do czasu lubię obejrzeć, ale pewnie gdyby nie fakt, że jest Polakiem, to bym tego nie robił.

Ale miłość do szybkich samochodów została?

- Nie jestem fanatykiem motoryzacji, jednak lubię jeździć w miarę dobrym i wygodnym wozem. Szczególnie wtedy, gdy za oknem upał, a ja mogę włączyć klimatyzację. Ale nie jestem gadżeciarzem. Samochód musi mieć tylko te przyciski i dźwignie, które służą do jazdy i do zatrzymania, żadne GPS i tym podobne urządzenia. Musiałbym chyba zresztą pójść na uniwersytet, żeby nauczyć się obsługi wszystkich nowinek technicznych. Już w wieku czterdziestu paru lat doszedłem do wniosku, że na komputery jestem za stary.

Ale to było 20 lat temu. Chce Pan powiedzieć, że korzysta z maszyny do pisania?

- Nie, oczywiście używam komputera, ale widzę, jak z dnia na dzień wszystko się zmienia. Kiedy zaczynałem karierę nie było nawet tranzystorów. Pierwszy komputer lampowy, z którym się zetknąłem - UMC1, pracował z zawrotną szybkością - wykonywał kilka działań dodawania na sekundę. Dzisiaj zdolne dziecko jest w stanie więcej zrobić na kalkulatorze. Ale miał jedną, wspaniałą cechę. Pamiętam, była strasznie mroźna zima. Chodziliśmy wtedy do sali i go włączaliśmy. Po pięciu minutach robiło się cieplutko. Później, w zakładzie metod numerycznych, pracowałem na RJ803B. To też był wspaniały sprzęt - prawie elektrownia. Zużywała prądu tyle, co małe miasto. W ogóle, kiedyś mi się wydawało, że mam dostęp do tajemnej wiedzy - uruchamiałem we Wrocławiu pierwsze modemy. O szybkość transmisji danych aż wstyd mówić - 600 lub 1200 bitów na sekundę. Dzisiaj jest 116 kilkobitów, a nawet bajtów. To niewyobrażalny skok techniczny.

W jaki sposób trafił Pan do polityki?

- Na wojewodę wyniosły mnie dwie siły - z jednej strony Solidarność, a z drugiej Komitet Obywatelski, z Rafałem Dutkiewiczem na czele. W pewnym momencie Dutkiewicz wyjechał, Władek Frasyniuk uciekł do polityki i w ten sposób zostałem w urzędzie singlem. Nad objęciem tego stanowiska zastanawiałam się 2 miesiące. To była ciężka decyzja, oznaczała przejście do zupełnie innego świata. Na początku musiałem zwolnić bardzo dużo osób. Robiłem to osobiście, z każdym wcześniej rozmawiając.

Nie wybijali później okien w Pańskim domu?

- Nie, większość do dziś mi się kłaniają, kilku było mi też wdzięcznych. Kilka razy usłyszałem - Panie Muszyński, dobrze, że pan nam dał kopa z tego urzędu, bo dzięki temu ustawiliśmy się w życiu. Wtedy był dobry okres na rozkręcenie własnej firmy, a wiadomo, że zmiana zmusza do wysiłku.

Pana romans z polityką nie trwał zbyt długo

- Około półtora roku. Później złożyłem rezygnację. Wszyscy mi
powtarzali, żebym pamiętał, skąd się wywodzę. Próbowali wymuszać różne
decyzje. Nie mogłem tak pracować.

Uprawiał pan wyczynowo wioślarstwo. Pływa Pan do dzisiaj?

- Absolutnie nie. Diabli mnie biorą, kiedy widzę, że nie jestem tak sprawny, jak kiedyś. Ostatnia moja przygoda z wioślarstwem to poczatek lat 90. Wygrałem wtedy bieg oldbojów. Ale konkurenci byli starsi ode mnie.

REKLAMA