Oporowska. Mój drugi dom
Fot. "Polska - Gazeta Wrocławska"
Zdarza się jeszcze Panu pokopać piłkę?
Tak, raz w tygodniu gram w oldbojach Śląska Wrocław. Staram się wtedy trochę pobiegać na boisku. Nie chciałbym się rozczulać nad sobą, ale mam problemy z kolanami i po większym wysiłku przez kilka dni mam problemy, żeby normalnie funkcjonować.
A gra Pan czasem z synami?
Nie ze wszystkimi. Najstarszy nie ma już nic wspólnego z futbolem. Trochę w tym mojej winy. Może byłem za bardzo wymagający, gdy był młodszy. Radził sobie nieźle, ale tak jakoś bez przekonania. Dobrze się uczył, więc wreszcie powiedziałem mu, żeby raczej postawił na naukę. Teraz studiuje na Akademii Sztuk Pięknych, jest artystą malarzem. Średni, Daniel, jest piłkarzem rezerw Śląska. Ostatnio zrobił postępy. Wcześniej to było brzydkiego kaczątko. Teraz może i nie jest znowu takim pięknym łabędziem, ale coś tam potrafi i wyróżnia się w drugim zespole. A najmłodszy syn, Maksim, kilka dni temu skończył jedenaście lat. I za bardzo nie interesuje się piłką. Atakuje inne sporty. Aikido, szermierka, tenis, pływanie, judo... Wszystko to, czym aktualnie zajmują się jego koledzy.
Ale to nie jest dla Pana rozczarowanie?
No, może troszkę. Chyba każdy ojciec, który uprawiał zawodowo sport, chciałby, by synowie poszli w jego ślady. Może czuję jakiś niedosyt. Ale mam wspaniałe dzieci, nie mam z nimi żadnych problemów.
Najmłodszy syn ma 11 lat. Pan trafił do Śląska, gdy był o rok młodszy.
Tak, ja miałem sprecyzowane plany na przyszłość. Od początku piłka była dla mnie numerem jeden. I zawsze moim marzeniem było granie w WKS. Zaczynałem od trampkarzy, potem podawałem piłki na meczach, gdy Śląsk zdobywał mistrzostwo Polski i grał w europejskich pucharach. Przeszedłem wszystkie szczeble aż do drużyny seniorów, w której byłem do 1989 roku, gdy wyjechałem na Zachód.
A to prawda, że był Pan mały, wątły i słaby?
Za wysoki nie byłem. Wątły? Raczej mały i nabity, taki nalany naleśnik (śmiech). Potem trochę wyskoczyłem do góry, ale i tak zawsze moją siłą była technika. Muszę się trochę pochwalić - będąc w juniorach nigdy nie zdarzyło mi się opuścić treningu. I to wiedząc, że nie zawsze będę grał. Nieraz mnie to bolało, że nie wszyscy przychodzili na treningi, a potem grali w pierwszym składzie, a ja wędrowałem na ławkę rezerwowych. Ale wiedziałem, że prędzej czy później dostanę swoją szansę.
Rodzice przychodzili na mecze?
Tato chodził, ale rzadko. W sumie dopiero wtedy, gdy zacząłem ocierać się o pierwszą drużynę. Wcześniej nie było sensu, żeby przychodził, skoro z reguły grałem przez kwadrans.
Miał Pan swojego idola? Zbierał jego zdjęcia i marzył, by kiedyś grać tak jak on?
Wtedy telewizja nie pokazywała aż tylu transmisji co dzisiaj, więc i wyboru nie było zbyt wielkiego. Z reprezentacji Polski bardzo podobała mi się gra Kazia Deyny. A poza tym Johann Cruyff, Mario Kempes... Ale nigdy nie wzorowałem się na żadnych piłkarzach. Starałem się grać po swojemu.
Pańską wizytówką stały się rzuty wolne i strzały z dystansu. To kwestia treningu czy raczej daru?
Szczerze to nigdy tego aż tak bardzo nie ćwiczyłem. Może gdybym tak robił, to byłbym jeszcze lepszy. Wynikało to z tego, że na zajęciach nie korzystaliśmy z przenośnego muru. Był strasznie ciężki i żeby go podnieść, potrzebny byłby oddział wojska. Myślę, że miałem do tego jakiś talent. Ale też pewność siebie. Nie zrażałem się jednym niepowodzeniem. Gdy raz nie wyszło, próbowałem dalej.
A skąd się wziął "spadający liść dębu"?
Rzeczywiście, tak nazywano moje rzuty wolne. Po uderzeniu piłka zawsze szybowała wysoko, by nagle spaść do bramki. Bramkarze mówili, że ciężko im się broniło moje strzały. Zawsze byli pewni, że piłka wyjdzie na aut, a ta nagle wpadała im za kołnierz.
Na mundialu w Meksyku w 1986 r. jednak się nie udało. W meczu z Brazylią ostrzeliwał Pan słupki i poprzeczki.
Trochę to przekręcił komentator. W poprzeczkę to strzelił Jan Karaś, a ja trafiłem w słupek. Później jeszcze minimalnie uderzyłem obok bramki. Ciężko w jednym meczu pokazać wszystko, co się potrafi. Byłem wtedy bardzo zawiedziony, bo byłem naprawdę w doskonałej formie. A do składu trafiłem dopiero wtedy, gdy na selekcjonerze wymogły to media. Wcześniej nie grałem, a w trzecim meczu z Anglią trafiłem nawet na trybuny. Chciałem wtedy wracać do kraju, zażądałem paszportu i biletu. Bo na wczasy do Meksyku to ja sobie mogłem z rodziną przyjechać. Koledzy mnie hamowali, bym nie robił afery i mnie trochę uspokoili. Ktoś inny może by się cieszył z samego faktu wyjazdu na mistrzostwa świata. Ale ja mam inny charakter.
Co w takim razie było Pańskim największym sukcesem?
Trochę tych ważnych rzeczy w życiu się wydarzyło. W roku 1989 zostałem piłkarzem roku, tydzień temu po raz drugi wybrano mnie w plebiscycie Polski-Gazety Wrocławskiej najlepszym trenerem Dolnego Śląska. Ale moim największym sukcesem jest to, że trafiłem na moją żonę, która pomogła mi zrealizować to wszystko, co osiągnąłem w życiu. I już ćwierć wieku jest przy mnie.
Gdzie Pan ją poznał?
Była taki lokal przy Powstańców Śląskich, Hanka, gdzie urządzano tak zwane fajfy, czyli potańcówki od 17 do 20. Miałem wtedy 17 lat i chodziłem tam w każdą sobotę z kolegami. Kiedyś mi powiedzieli, że jest dziewczyna, która się mną interesuje. I tak powtarzali raz, drugi, trzeci. Nic sobie jednak z tego nie robiłem, bo dziewczyny jakoś mnie wtedy nie interesowały. Jednak po pewnym czasie zatańczyłem z nią, chyba bardziej dlatego, by mieć już święty spokój. Po wszystkim odprowadziłem ją do domu. I tak powoli, powoli zaczęliśmy się spotykać. Po trzech latach, nazwijmy to chodzenia, byliśmy już małżeństwem.
Podzielała Pańską pasję do piłki nożnej?
Nie, wtedy zupełnie się nią nie interesowała. Później, gdy trafiłem do pierwszego zespołu, zaczęła przychodzić na mecze. I chyba lubi to robić. Czasami rozmawiamy na temat futbolu i muszę przyznać, że ma trafne uwagi. Na pewno nie jest laikiem.
W domu oglądacie razem mecze?
Tak, i to bardzo często. Nie ma nic przeciwko temu. No chyba że akurat leci jej ulubiony serial. Na szczęście mamy dwa telewizory.
Pomaga Pan żonie w domu? Na przykład przy kolacji?
Jeszcze nie (śmiech). Nie mogę robić czegoś, co mnie nie pociąga. Ale odkurzam z chęcią, bo to lubię. Co jeszcze? Jak mieliśmy psa to nikomu nie chciało się z nim wychodzić, więc był na mojej głowie. O, i wyrzucam śmieci. Myślę, że to i tak dobrze (śmiech).
Dużo Pan pali. Sportowiec z papierosem?
Co poradzić, po prostu bardzo to lubię. Robię to zresztą od bardzo dawna. A lekarz mi kiedyś powiedział, że lepiej, by palacz był właśnie sportowcem. Bo my szybciej wyrzucamy z organizmy te wszystkie toksyny.
Więc nie jest to związane z nerwami na meczach Śląska?
Nie. Choć muszę powiedzieć, że rzeczywiście denerwuję się przed naszymi spotkaniami. Co oczywiście nie oznacza, że się boję. Trener, który się boi, traci możliwość trzeźwego oceniania sytuacji.
Ma Pan jakieś swoje przesądy boiskowe?
Zawsze staram się wchodzić na murawę prawą nogą. Robię wtedy też znak krzyża. Drugi raz żegnam się, gdy tylko usłyszę gwizdek rozpoczynający mecz. Za każdym razem proszę wtedy Boga, by żaden z moich piłkarzy nie odniósł kontuzji i by Śląsk wygrał mecz. Tak samo robiłem jako zawodnik.
Musi być Pan głęboko wierzący...
Tak. Na obozach przygotowawczych nie ćwiczymy w niedzielę, bo w te dni nie powinno się pracować. Mój dziadek zresztą powtarzał, że - przepraszam za słowo - niedzielna praca w gówno się obraca. Przy naszym specyficznym zawodzie nie zawsze da się tego uniknąć, ale kiedy tylko
można robimy wolne w niedziele.
Ma Pan takie chwile, że ma dość piłki, meczów, zawodników i chce rzucić to wszystko w diabły?
Nigdy mi się to jeszcze nie przytrafiło. Ale jedno, czego mi brakuje, to urlop. Bo od trzech lat nie miałem czasu, by wyjechać na wczasy z rodziną.
A gdyby Pan pojechał, odłączyłby się Pan całkowicie od piłki?
Potrafię to zrobić. Wyłączyć komórkę, wybrać się z rodziną do parku, pograć z chłopakami w tenisa czy siatkówkę. Tak samo na wczasach - pójść na plażę, zjeść rybkę.
A sam Pan wędkuje?
Bardzo to lubię. I nie przeszkadza mi wtedy, że jestem sam. Dawno temu udało mi się złowić sporego węgorza. I suma, miał chyba z półtora metra długości. Ale ostatnio najczęściej daruję rybom życie.
Swego czasu był Pan kandydatem na stanowisko selekcjonera reprezentacji. Podjąłby się Pan tego zadania?
Chyba wszyscy trenerzy o tym marzą. To naturalne, tak samo jak każdy piłkarz chce grać w kadrze, tak każdy szkoleniowiec chce ją kiedyś poprowadzić.
Do tej pory wszystko, co Pan sobie założył, spełniało się. Więc może i z reprezentacją będzie podobnie?
Ale to wszystko przychodziło w bólach. Może chociaż ta ostatnia rzecz będzie łatwiejsza do zrealizowania.
I zostawiłby Pan swój ukochany Śląsk?
Śląsk to moje drugie serce. Ale kadra to największy zaszczyt. Jak przyjdzie czas i ktoś się zdecyduje na Tarasiewicza, to na pewno nie odmówię.
Piętnaście lat spędził Pan we Francji. Ciężko było wrócić do Polski?
Na początku nie było łatwo. Brakowało mi uprzejmości, która na Zachodzie jest normą. Gdy wchodziłem do sklepu i mówiłem "dzień dobry", wszyscy patrzyli na mnie jak na wariata. Poza tym źle sie odżywiamy. Mówię na to "świnina". Czyli na śniadanie i kolację chleb z kiełbasą, a na obiad schabowy. No i nasze drogi oraz to, jak jeździmy. Koszmar.
Czuje się Pan gwiazdą? Legendą Śląska?
Absolutnie. Gwiazdami są moi piłkarze. Ale skłamałbym, gdybym powiedział, że nie jest mi przyjemnie, gdy cały stadion skanduje moje nazwisko. Cóż, nigdy nie byłem skromny. Ale ja po prostu znam swoją wartość. Może dlatego wiele osób uważa, że jestem bufonem. Ale dlaczego nie mamy być chwaleni za nasz wysiłek? To normalna rzecz.
Ma Pan swoje ulubione miejsce we Wrocławiu?
Tak, Oporowska 62. Czyli stadion Śląska, mój drugi dom.